wtorek, 30 grudnia 2008

Ushuaia - Punta Arenas

W Wigilie Swiety Mikolaj obszedl nas wielkim lukiem i zniknal wsrod halasliwej (az nadto) gromadki francuskich dzieci spedzajacych swieta na campingu La Pista del Andino. Nie szkodzi, tego wieczora i tak niczego nam nie brakowalo!
Asado
, swiateczne potrawy z roznych krajow swiata, argentynskie wino i zawarte znajomosci.



Czarek i Atenko, nasz nowy przyjaciel z Kraju Baskow - wznosza swiateczny toast,
podczas gdy Germán przygotowuje dla nas asado.



Pozegnanie z Sr. Fernando i Raulem z campingu.
Oby wiecej takich ludzi spotykac po drodze!



Dziesiatki kilometrow, za oknem monotonny wydawaloby sie widok. Ale taka przestrzen potrafi zahipnotyzowac. Gdzieniegdzie stadka guanako, nandu, pasace sie owce. Podrozowanie autostopem rzeczywiscie nie jest tutaj trudne, przynajmniej na Ziemi Ognistej. Ciezarowka dowiozla nas w sobote do Río Grande, gdzie czekal nas dosc dlugi spacer na druga strone miasta. Tutaj takze dorwal nas grad i ulewa, ale juz nie tak intensywna jak w Ushuaia. Doczlapalismy na drugi koniec miasta, skad po kilku minutach kolejny samochod podwiozl nas dziesiec kilometrow dalej, do punktu policyjnego. Bez szczegolnego entuzjazmu policja pozwolila nam zajac miejsca zaraz za punktem kontrolnym. Tym razem czekalismy blisko godzine, samochodow tyle, co kot naplakal. Mrozny wiatr, grozne chmury dookola...


...ale widok i tak piekny!

Juz w sumie zaczynalo nam sie marzyc rozbicie namiotu na tym pustkowiu,
wreszcie jednak dojezdzamy do granicy argentynsko-chilijskiej. Z kibicem Boca Juniors (jak prawie kazdy Argentynczyk). Na granicy zlapala nas noc - uprzejmi celnicy wskazali nam pomieszczenie-poczekalnie dla takich jak my. No i musimy przyznac, ze mielismy luksus - rozgrzany piec, biezaca goraca woda, kuchenka gazowa. Dolaczyla sie do nas po pewnym czasie Amerykanka, od szesciu lat podrozujaca samotnie rowerem po obu Amerykach. Bylismy pelni podziwu dla niej, jednak zdaje sie, ze samotnosc, trudy podrozy i nieustajacy patagonski wiatr w polaczeniu z ogromnymi odleglosciami pomiedzy jakimikolwiek domostwami sprawiaja, ze czlowiek po prostu zaczyna dziwaczec...


Nocleg w poczekalni, a 50m obok hotel o watpliwym standardzie,
w ktorym pokoj dla dwoch osob kosztowal zaledwie 120zl.


Nastepnego dnia, o 9:00 ruszamy z granicy. Zabraly nas dwie Argentynki ze slodkim, niespelna poltorarocznym Lucasem. Czekala nas ponowna przeprawa przez Ciesnine Magellana. Tym razem jednak tak wialo, ze widok mocno chwiejacego sie promu z samochodami osobowymi, autokarami i ciezarowkami na pokladzie nie wygladal optymistycznie. Tym bardziej jest ktos ma slaby blednik... Ale scigajace sie z promem delfiny i pingwiny plywajace w wodach ciesniny skutecznie odwrocily moja uwage i zapomnialam o trudnych warunkach pogodowych. Morze wygladalo jak istna kipiel! Zafascynowana, przyklejona do burty ze wzrokiem wlepionym w bawiace sie delfiny przetrwalam przeprawe bez najmniejszych problemow :).


Przeprawa przez Ciesnine Magellana... w towarzystwie delfinow!


Jechalismy niewielkim busikiem. Maly Lucas z poczatku nieufny i wstydliwy po 7-8 godzinach jazdy pozegnal nas morzem lez. Tez nam bylo smutno sie z nim rozstawac!

PUNTA ARENAS


Punta Arenas jest miastem duzo bardziej zadbanym od poprzednio widzianych miast argentynskich. Przede wszystkim, na kazdej ulicy sa normalne chodniki! Takze kultura jazdy kierowcow jest znacznie wyzsza - wreszcie zdazylo sie nam, ze kierowca sie zatrzymal i przepuscil nas przez ulice. Po ulicach, mimo jeszcze silniejszego wiatru nie turlaja sie dziesiatki smieci. Nawet kiedy jest biednie, jest schludnie. Praktycznie jedyne, co burzy estetyke to ogromne zwoje kabli wiszacych nad kazdym skrzyzowaniem.



Cmentarz w Punta Arenas zostal nam przedstawiony jako ´jeden z´ lub wrecz najpiekniejszy cmentarz Ameryki Lacinskiej. Ja jednak postawilabym go na rowni lub nawet po cmentarzu Recoleta w Buenos Aires. Widac duzo nazwisk jugoslowianskich, wloskich, niemieckich. Brak miejsca rozwiazuje sie budujac pietrowe nagrobki - do najwyzszych trzeba sie wspinac po przesuwanych drabinach.

Sylwestra i Nowy Rok spedzimy na miejscu. 2 stycznia wyruszamy do Parku Narodowego Torres del Paine, wreszcie zobaczyc go na wlasne oczy. Spedzimy tam kilka dni, potem cofniemy sie nieco do Puerto Natales, co dalej - jeszcze dokladnie nie wiemy...

W kazdym razie zyczymy wszystkim
SZCZESLIWEGO NOWEGO ROKU 2009!

niedziela, 28 grudnia 2008

Przywialo nas do Punta Arenas. CHILE!

Wczoraj w poludnie ruszylismy z Ushuaia w strone Torres del Paine. Autostopem - polecanym przez wielu spotkanych turystow a takze miejscowych. No i mieli racje. Ushuaia zegnala nas sniegiem i gradem, ulewami, szaroscia i wiatrem. Istny koszmar. Wizja stania w deszczu na poboczu podcinala nam skrzydla, ale po trzech minutach zatrzymal sie TIR... Droge do Punta Arenas i zdjecia uzupelnimy w najblizszych dniach, najwazniejsze, ze jestesmy w miescie, ktore wywarlo w ciagu pierwszych minut ogromnie pozytywne wrazenie. Zupelnie inny charakter od ostatnich kilku miast, ktore zwiedzalismy w Argentynie. Juz na poczatku przedluzamy nasz pobyt ze wstepnie dwoch planowanych noclegow na cztery. Czyli jednak Nowy Rok przywitamy pewnie na glownym placu Punta Arenas, na poludniowym krancu Chile!

środa, 24 grudnia 2008

W e s o l y c h S w i a t ! ! !


Nie mamy choinki, wiec trzeba bylo przystroic namiot.

Naszym Rodzinom, Przyjaciolom i Znajomym,
a takze wszystkim, ktorzy zainteresowali sie

wyprawa i sledza nasze losy zyczymy



Wesolych Swiat ! ! !


Swieta spedzamy na campingu La Pista del Andino w Ushuaia, w bardzo miedzynarodowym towarzystwie. Argentynczycy przygotuja asado (konkretnego, swiatecznego grilla), pozostali uczestnicy wieczerzy przygotowuja wigilijne potrawy typowe dla swoich krajow. Nasze pierogi (niestety kapusty i grzybow na Ziemi Ognistej deficyt, wiec sa z miesem) robia furore samym wygladem. Nawet tu, w kraju gdzie kroluja empanadas. Tylko gdzie ten nasz polski barszcz czerwony...



Walka nie bylo, ale butelka czerwonego, argentynskiego wina ma wiele
zastosowan jak sie okazuje. Tak oto rozwalkowujemy i przygotowujemy nasze pierogi!

Sciskamy mocno wszystkich,
nastepne wiesci najprawdopodobniej z okolic
Torres del Paine lub lodowca Perito Moreno.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Parque Nacional Tierra del Fuego i powitanie lata...

Wreszcie zdecydowalismy sie wyruszyc na planowany trekking po Parku Narodowym Tierra del Fuego. Kupilismy prowiant na trzy doby, praktycznie spakowalismy plecaki zostawiajac polowe ekwipunku na campingu, opracowalismy trase i ruszylismy przed siebie z zalozeniem dojechania tam autostopem (przeciez backpacker nie bedzie jechac taksowka, prawda?). Autostop zaden sie nie zatrzymal. Co rusz mijaly nas busiki i taksowki, a takze ciezarowki jezdzace na oddalony o kilka kilometrow plac budowy, wznoszac tumany mikroskopijnego pylu szczypiacego w oczy. To, co najwazniejsze to to, ze pogoda drastycznie sie zmienila. Mamy sloneczny dzien, ktorego jednak nie odwazylismy sie pochwalic przed zachodem slonca. Po drodze do Parku Narodowego natknelismy sie na stacje `bardzowaskotorowki`, rozstaw szyn wynosi chyba z 40cm! Tren del Fin del Mundo. Wystylizowany pociag, wystylizowana stacja, powazna muzyka plynaca z glosnikow. A obok najbardziej na poludnie wysunietego odcinka kolejowego na swiecie, znajduje sie najbardziej na poludnie wysuniete pole golfowe na swiecie (faktem jest, ze pieknie polozone, choc z drugiej strony zastanawialismy sie z czego musza byc zrobione pileczki, by gra byla mozliwa przy tak silnym, wiecznie wiejacym wietrze!).


Niestety przy wejsciu do Parku Narodowego zastala nas niespodzianka. Mamy prawo przebywac na terenie Parku zaledwie 2 noce, wiec nasze plany szlag trafil. Poza tym w punkcie informacji turystycznej (gdzie oczywiscie uslyszelismy ´maj inglisz pur sori´) nawet nie moglismy zdobyc informacji dotyczacej cen noclegu na jedynym zorganizowanym campingu w calym Parku Narodowym. Nieco rozczarowani ruszylismy dalej, bedzie trzeba zrezygnowac z jednego z punktow programu. Trasa byla piekna, przez kolejnych kilka godzin spotkalismy zaledwie kilka osob. Za to droge przecinaly nam stada rozbrykanych zajecy, wzdluz szlakow wedrowaly niczego nie bojace sie gesi. Obserwowaly nas bacznie ptaki drapiezne. Czulismy sie, jakbysmy byli zupelnie sami na koncu swiata.



Pierwszego dnia nocowalismy na campingu zorganizowanym - o bardzo wysokim standardzie. Na rozbicie namiotu wybralismy bardzo urokliwe miejsce. Przed nami rzeka wyplywajaca z Lago Roca, wszedzie przedziwne okazy panoszacych sie ptakow i wszechobecne zajace.Wystarczy wychylic glowe z namiotu. Teraz mozemy pochwalic piekna pogode jaka towarzyszyla nam caly dzien. I w tym momencie zaczelo lac.


Nocleg nr 1.

Nocleg nr 2.




JUZ DRUGI W TYM ROKU PIERWSZY DZIEN LATA
Noc z 20 na 21 grudnia - powitalismy argentynskie lato zalamaniem pogody, sniegiem i powodzia w namiocie. Po poludniu wylegiwalismy sie leniwie na stoku narciarskim rozciagajacym sie ponad campingiem, z widokiem na Ciesnine Beagle. Dlugo sie nie nalezelismy, zaczely spadac pierwsze krople (co jest tutaj zupelnie normalne, bo na Ziemi Ognistej potrafi padac nawet z bezchmurnego nieba). Nawet nie podejrzewalismy, ze temperatura obnizy sie z 20 stopni do 2 i spadnie snieg. Padalo non-stop 10 godzin, czego niestety w nocy nie wytrzymal nasz namiot. W nocy musielismy sie ewakuowac, w namiocie stala woda. Zimno, mokro, ciemno. Na szczescie znalazlo sie miejsce na podlodze w campingowej kuchni, gdzie mozna bylo napalic w piecu i troche podeschnac. Nieco irytuje nas zmienna pogoda, choc ta jaka zastalismy w dni spedzone na trekkingu w Parku Narodowym Tierra del Fuego byla po prostu cudem...



Odpoczynek po zakupach w supermarkecie La Anonima.
Pierwszy dzien lata - jakies 3 stopnie Celsjusza.

wtorek, 16 grudnia 2008

Powialo chlodem, czyli Ushuaia - ciag dalszy


O! Tu jestesmy.


No po prostu koniec swiata!




Kazdy znajdzie cos dla siebie.




Ulice Ushuaia. (A to bialo-niebieskie to tutejszy wydzial uniwersytecki...).
I kto teraz powie, ze w ISRiG-u jest ciasno?




Yerba mate. Zaczynamy sie uzalezniac... wszyscy troje.

Pogoda humorzasta jak malo gdzie (grad / snieg w gorach / deszcz / slonce / lodowaty wiatr z Antarktydy), ale i tak jest pieknie. Przed nami trzy- lub czterodniowy trekking po Parku Narodowym Tierra del Fuego. A poki co zwiedzamy doglebnie miasteczko, w ktorym kazdy moze znalezc cos dla siebie (np. aeroklub :) ). I mamy nadzieje, ze pogoda sie nieco ustabilizuje na nasza piesza wyprawe.

sobota, 13 grudnia 2008

Na koniec swiata...


Przejazd na kraniec swiata z Trelew przelecial nam mniej wiecej o tydzien szybciej niz planowalismy. apotkalismy na swojej drodze bardzo nieturystyczne miejscowosci. Comodoro Rivadavia - 140 tysieczne miasto, ktore rozwinelo sie w 1907 roku po odkryciu zloz ropy naftowej, mialo byc naszym przystankiem na mniej wiecej 3 dni, tym bardziej, ze wielu Polakow jeszcze przed wojna zjechalo do tego miejsca i mielibysmy okazje spotkac sie z Polonia. Jednak Dom Polski otwarty jest tylko w poniedzialki i czwartki. Byl poniedzialek, ale niestety dzien swiateczny w Argentynie, wiec pocalowalibysmy klamke - jakby byla (patrz: zdjecie powyzej). Do czwartku nie czekalismy, poniewaz w Comodoro nie ma ani campingow, ani hosteli, a ceny jakie zaoferowali nam za noclegi, przekonaly nas do szybkiej ewakuacji. Przejechalismy do Caleta Olivia, ktora okazala sie niestety zapadla dziura, a camping wygladal jakby tylko samobojcy hcieli sie na nim zatrzymywac. W recepcji podstarzaly, wytatuowany macho w ciemnych okularach, nogi zalozone na biurko. Na pytanie o cene noclegu najpierw oglada nas z gory na dol i z powrotem i rzuca cene z kosmosu. Z campingu wracamy jeszcze szybciej niz na niego przyjechalismy. Jeszcze tej samej nocy jedziemy do Río Gallegos. Decyzja byla szybka i konieczna, niestety tym sposobem omijamy Monumento Natural Bosques Petrificados, ale za bardzo nie mamy wyjscia. Po prostu nie czujemy sie tu dobrze i bezpiecznie. W Río Gallegos sytuacja jest nieco lepsza, gdyz jest to miejsce, do ktorego zjezdza sie wiele turystow. Co prawda nie wychodza przewaznie poza dworzec, tylko przesiadaja sie w autokary do El Calafate lub Ushuaia, ale zawsze widok innego backpackera podnosi na duchu. Dobe koczujemy na dworcu (obok na szczescie jest Carrefour) i z rana wyruszamy na kraniec swiata.


Przeprawa przez Ciesnine Magellana.


Ushuaia wita nas zaskakujaco dobra pogoda. Piekne widoki. Pierwsza noc spedzamy u Argentynczyka z Hospitality Club, nastepnego dnia przenosimy sie na pobliski camping, ktory od razu przypada nam do gustu. Czujemy sie na nim, jak w domu. Spotykamy tez znajomych, ktorych poznalismy w Puerto Piramides.


Ziemia Ognista zaskoczyla nas pieknem krajobrazu, bogactwem przyrody. A nawet nie mielismy okazji zobaczyc najciekawszych zakatkow Parku Narodowego Tierra del Fuego. Postanowilismy spedzic tutaj swieta i powitac Nowy Rok.


Nasz kacik z pieknym widokiem na miasto.


Ushuaia. Na kazdym kroku chwali sie swoim polozeniem i bliskoscia do Antarktydy.

niedziela, 7 grudnia 2008

Museo Paleontológico Egidio Feruglio


Patagonia jest bezcenna dla paleontologow. Jak sie dowiedzielismy, to wlasnie po calej Patagonii rozsiana jest kopalnia skamienialych szczatkow dinozaurow ze srodkowej jury - brakujacych ogniw, ktore wyjasniaja przebieg i kierunek ewolucji pradawnych gadow. Zawsze chcialam zwiedzic takie muzeum...
...Przypominaja mi sie albumy o dinozaurach, ktore z zapartym tchem ogladalam jak bylam mala :) ...



A tutaj stoimy pod brzuchem Argentinosaurusa. Jeden z najwiekszych dinozaurow, jakie kiedykolwiek istnialy: 12 metrow wysokosci i 35 metrow dlogosci. Niestety w muzeum znajduja sie tylko przednie nogi i jeden krag kregoslupa. Jednak wystarczajaco dzialaja na wyobraznie... (dla zainteresowanych: http://www.mef.org.ar)

A teraz czeka nas asado... Tradycyjny argentynski grill przy dzwiekach gitary.

sobota, 6 grudnia 2008

Punta Tombo / Puerto Piramides


A tutaj mamy ¨Happy Feet¨


Wycieczka z Luisem do Punta Tombo. I cale zgraje ciekawskich pingwinow.

Plazowanie na kilka godzin przed odjazdem z Puerto Piramides.
Krotka wycieczka do punktu widokowego, gdzie obserwowac mozna kolonie lwow morskich i zachody slonca. Mielismy szczescie, autostop sam sie zlapal - straznik rezerwatu zaprosil nas na pake i pick-upem przejechaliamy polowe drogi.
Avistaje de ballenas, czyli whale watching. Czyli ogladanie wielorybow :)

Dos tomates en Trelew.

Puerto Piramides opuscilismy po dwoch dniach. Wynieslismy mnostwo wrazen jakie wywiera co rusz piekno patagonskiej przyrody. Wynieslismy tez dodatkowa opalenizne, ktora po nalozeniu na schodzaca purpure dala odcien dojrzalego pomidora. Coz zrobic. W Polsce pewnie zimno i ciemno... :]. Korzystamy z Hospitality Club - bardzo szybko dal nam odpowiedz pewien Argentynczyk z Trelew. Wszystko potoczylo sie tak, ze odebral nas z dworca w Puerto Madryn i zabral do domu.

Jest bardzo ciekawym czlowiekiem i rownie ciekawymi rzeczami sie zajmuje. Wiele rzeczy mozemy sie od niego dowiedziec o patagonskiej faunie. Bral udzial w kreceniu filmow dla National Geographic, a takze trojwymiarowego filmu o wielorybach, ktory bodajze goscil w naszych kinach jakis czas temu. W domu ma bardzo szeroka kolekcje filmow przyrodniczych, cala serie odcinkow Cousteau. Nic, tylko zaszyc sie na tydzien w jego pokoju i ogladac, ogladac...

Punta Tombo. Jedna z najwiekszych na swiecie kontynentalnych kolonii pingwinow. Tutaj, u argentynskich i chilijskich wybrzezy Patagonii wystepuja akurat pingwiny Magellana. Niezwykle ciekawskie i dostarczajace wiele radosci obserwatorom ptaki. I takie nieporadne na ladzie... :) Przyjrzelismy sie im z bliska. Niekiedy to one do nas podchodzily i chcialy skubac nogawki.

Po kilku godzinach spedzonych w Punta Tombo, jak to ujal Luis, wygladamy jak dwa pomidory. Ale za to usmiechniete od ucha do ucha!

czwartek, 4 grudnia 2008

Puerto Piramides



Puerto Madryn.


Bardzo przyjemny polski akcent w Puerto Madryn.

Wlosi, ktorych spotkalismy na campingu w Puerto Madryn. Przemierzaja Patagonie na tandemie. Przemili ludzie - od razu zlapalismy kontakt (jak to prowadzenie badan do pracy magisterskiej zbliza ludzi! Kto by pomyslal.) i jeszcze tego samego wieczora wspolnie grillowalismy... Jesli wszystko dobrze pojdzie, to spotkamy sie na umowionym campingu na Ziemi Ognistej.


Zegnamy Puerto Madryn, czas zobaczyc Puerto Piramides... Na dworcu autobusowym.

Puerto Piramides. Malutka miejscowosc na Polwyspie Valdes. Przyroda zapiera dech w piersiach, turysci zjezdzaja sie by na poltorej godziny wyplynac na Golfo Nuevo i poobserwowac wieloryby. Tak tez i my zrobilismy. Kilkunastometrowa mamusia i trzytonowe malenstwo plywaly sobie obok naszej lodzi... a potem kolonia lwow morskich na skale kilka metrow od nas. Spelnianie marzen z dziecinstwa... Wiecej napiszemy i zalaczymy zdjecia z innego miejsca, gdzie internet bedzie tanszy :)

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Kolor purpury...

Zdjec poki co nie zalaczamy, bo polowy naszych cial spowil kolor purpury. Bardzo przyjemnie siedzialo sie na molo, bardzo przyjemnie, delikatnie grzalo slonce i wial orzezwiajacy wiatr. Ale slonce, jak to slonce, operowalo caly czas z jednej strony. No i stalo sie. Wygladamy smiesznie. A Gosia zdecydowanie smieszniej od Czarka.

Jestesmy w Puerto Madryn - turystycznym kurorcie w poblizu Peninsula Valdes - polwyspu, ktory w calosci objety jest ochrona prawna ze wzgledu na faune i znajduje sie na liscie UNESCO. A jest co chronic... wieloryby, orki, delfiny, pancerniki, guanako, lisy, zajace patagonskie, foki i lwy morskie, ptactwo. JESZCZE tego nie widzielismy, wszystko przed nami. Poki co delektujemy sie brakiem pospiechu. Tym, ze robimy co chcemy i mamy czas, tym, ze w miescie czujemy sie bardzo dobrze. Tym, ze pogoda jest idealna.

...no po prostu carpe diem.........................................................................

piątek, 28 listopada 2008

Hehe...

Wlasnie zerknelismy na pogode w Polsce... Nasze wyrazy wspolczucia.
:] No nie moglismy sie powstrzymac od komentarza!

Dzis wieczorem wyjezdzamy z Buenos Aires (i dobrze, bo sie deszczowo zrobilo). Musimy sie zaopatrzyc w prowiant i przede wszystkim polary, bo podobno klimatyzacji w autokarach nie zaluja. 18,5 pol godzinki i juz bedziemy w Puerto Madryn - polnoc Patagonii, polwysep Valdés, wieloryby, krajobrazy, ...

Od poczatku - w duzym skrocie.


Nocleg na lotnisku Berlin Tegel. Maty samopompujace Therm-a-Rest zdaly egzamin. Na chwile sie przenieslismy na laweczke, w miedzyczasie pan nam umyl podloge i juz mozna bylo spac spokojnie.


Dzielny Kamyk nie moze sie doczekac lotu nad Atlantykiem. Czekamy na lotnisku Barajas w Madrycie.



Hindu meal. Lepsze niz to, co dostala reszta pasazerow. I przykuwalo uwage sasiadow...


Piekna chmura z pieknym mamma.


Buenos Aires noca.


Avenida 9. de Julio. 140 metrow szerokosci. Jedna z najszerszych ulic swiata. Przechodzimy ja na trzy razy... (Ciekawe ile zajeloby nam przejscie najszerszej ulicy swiata znajdujacej sie w Brazylii. 250 metrow)


Cmentarz Recoleta. Posrodku dzielnicy mieszkalnej, miedzy blokami. Jedyny w swoim rodzaju. Regularna siatka alejek, koty spiace w cieniu chlodnych, kamiennych pomnikow. Okazale grobowce, a wsrod nich calkiem skromny grob Evity.

Cmentarz Recoleta.


Dosyc popularny jest tu zawod "wyprowadzacza psow". Niejedna kilkunastopsowa zgraje mijalismy na ulicy. Jednak jedna z nich zwrocila nasza szczegolna uwage. Mops i jamnik jechaly w rowerowym koszyczku patrzac na reszte ziejacych, zmeczonych upalem czworonogow z gory. (Tu akurat odpoczynek, ktory sie nalezy przede wszystkim wyprowadzaczowi psow.)

Plaza de Mayo i La Casa Rosada w tyle. Stamtad Evita przemawiala do tlumow.


La Boca. Do serca dzielnicy, gdzie jest najbardziej kolorowo nie doszlismy. Bylo juz mocno po poludniu, brak turystow, czulismy sie niepewnie wiec lepiej bylo wrocic. Szczegolnie ze miejscowi patrzyli na nas jak na odwaznych i proponowali bysmy pilnie strzegli aparatow. No coz, innym razem podjedziemy autobusem...

La Boca.

Uliczne ciekawostki:



czwartek, 27 listopada 2008

Boskie Buenos...

Jestesmy. Konczy sie druga doba pobytu w Buenos Aires. Lot (przydlugawy) udany, niezle zarcie (wersja hindu meal na zyczenie), gorsze filmy. Atlantyk ciagnal sie i ciagnal - nieublaganie. Ale wreszcie wlecelismy nad Ameryke Poludniowa. Brazylia. Newiele bylo widac, ale wzroku nie moglam oderwac od powierzchni ziemi. No i Brazylia sie ciagnela i ciagnela. A potem "myk" nad Urugwajem, zachod slonca i nagle pod podwoziem pojawia sie skrzaca pomaranczowymi swiatelkami pajeczynka - taka po horyzont. Buenos Aires...

Hostel - no... niskobudzetowy :) Nawet bardzo :)) ale czy nie o to chodzilo ;) ?
Miasto - rozpalone sloncem, gwarne, tloczne. To dopiero jest miasto! Warszawa x 6. Gdansk x 24.
Ciekawe, o wielu obliczach. Przy bogatych wystawach sklepowych i calkiem niezlych restauracjach, na chodnikach, po zmroku, pojawiaja sie poslania, na ktorych drzemia cale rodziny. Ojciec, matka, dwojka dzieci. Przerazajace. Ale jak na miasto poludniowoamerykanskie (przypuszczamy - innych nie znamy) to i tak jest bardzo europejskie.

A chyba najwieksze wrazenie zrobila na nas jedna wystawa sklepowa... Upal, trzydziesci kilka stopni, duchota. Pot sie leje, nogi wtapiaja sie w asfalt. A tu sklep z choinkami, bombkami, Sw. Mikolajami. Jeszcze troche a w Polsce pewnie tez goraczka swiateczna zacznie sie z poczatkiem lata.

Za literowki przepraszam jesli sa - polowa literek na klawiaturze sie starla. A zdjecia zalaczymy niebawem...

niedziela, 23 listopada 2008

Trasa podróży

Jutro wyjazd!

Czas leci niesamowicie szybko! Ostatnie niecałe dwa miesiące, od powrotu z Norwegii, upłynęły pod znakiem Sklepu Podróżnika. Praca praktycznie rzecz biorąc dzień w dzień.



Teraz - niedzielne południe. Śnieg dziarsko sypie za oknem, a w Buenos Aires 28 stopni Celsjusza i słońce. Plecaki coraz bardziej wypchane, coraz większa ekscytacja. Jutro o tej porze będziemy sunąć po torach do Berlina, skąd we wtorek o 7:35 rano odlatujemy. (Będziemy sunąć, o ile śnieg nie zasypie torów...).
No i zostawimy polską zimę :) , szarość :)) , mróz :))). Weźmiemy plecaki, zapał, uśmiechy na twarzy łaknącej wrażeń i Kamyka Jr. z Kalimnos (to dla wtajemniczonych).

Wszystkim znajomym, którzy w licznym gronie przybyli w sobotni wieczór do Harendy bardzo dziękujemy - była to przemiła niespodzianka, nigdy w życiu nie dostaliśmy tortu z życzeniami wypisanymi specjalnie dla nas.

Do zobaczenia po powrocie!!!

poniedziałek, 29 września 2008

Dlaczego blog "Patagonia Expedición" jest o Norwegii?

A to dlatego, że pieniądze piechotą nie chodzą. Blog dotyczy docelowo Naszej Wielkiej Wyprawy, którą planujemy już blisko 10 miesięcy. Naszej wielkiej, pierwszej wyprawy! NWW będzie poważna, naukowa (to oficjalna wersja dla profesorów i ważnych osób z Uniwersytetu Warszawskiego, którzy wspaniałomyślnie postanowili wesprzeć wyprawę pewnym dofinansowaniem, gdyż przyniesie ona istotne korzyści dla uczelni ( ano jeszcze zobaczymy... ;) ). Wersja nieoficjalna i bardziej skłaniająca się ku realiom niż wersja poprzednia mówi: NWW będzie niepoważna, spontaniczna, niezapomniana, a jej głównym celem będzie wyrwanie się z europejskiego stylu życia, przeżycie przygody (no bo kiedy, jak nie teraz?), poczucie patagońskiego wiatru na twarzy.

A gdzie w tym wszystkim ma swoje miejsce europejska Norwegia? Otóż gdzieś trzeba było na tę przyjemność i cztery miesiące szaleństwa zarobić.

Kilka szczegółów dotyczących wyprawy:
Termin wylotu zbliża się coraz większymi krokami. 25 listopada 2008 - to już mniej niż 2 miesiące! Lądujemy w Buenos Aires, następnie będziemy poruszać się wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego na sam południowy koniuszek Ameryki Południowej, dopóki bliskość Antarktydy nie przymrozi nam nosów (to będzie mniej więcej Boże Narodzenie). Następnie, wzdłuż podnóża Andów, będziemy kierować się na północ Argentyny zwiedzając jej najpiękniejsze parki narodowe. No i jakoś będzie trzeba zagospodarować czas do 26 marca, kiedy to wsiądziemy do samolotu powrotnego. A z tym nie będzie raczej problemu, Argentyna ma bowiem kilka atrakcji do zaoferowania...


poniedziałek, 22 września 2008

Wielki Powrót.

Wracamy. 39h w podróży, ale wracamy. Samochód, prom, samochód, autokar, pociąg, drugi pociąg, autobus i ponad 22h oczekiwania na lotnisku. A potem samolot. Opcja nie była najprostsza, ale najbardziej odpowiednia na studencką kieszeń :) . Plus: siedzenia na terminalu lotniska Torp w Sandefjord nie mają na stałe zamontowanych podpórek na łokcie (czyt. można się położyć). Minus: są z litego drewna i średnie wygodnie spędza się na nich czas siedząc 22h, nie mówiąc o próbach leżenia w godzinach nocnych. Nieważne.
12:07, 33 minuty do rozpoczęcia odprawy...

Kierunek: Warszawa!

Z serii "Gosia i Czarek zdobywają świat". Preikestolen.

czwartek, 11 września 2008

Preikestolen.


Tak się zaczęło. 8:00 rano, pochmurno. Pogoda nie jest najlepsza na pracę, ale nienajgorsza na wycieczkę. I to nie byle jaką. Z Haugesund do Preikestolen pokonujemy około 200 km. Po drodze obserwujemy z podziwem stan i rozwiązania norweskiej infrastruktury drogowej a także z pewnym rozgoryczeniem tempo, w jakim
topnieje ilość koron w naszych portfelach wraz z każdym przejechanym kilometrem. Dwa mosty, dwa tunele pod fiordami
(jeden z nich zagłębiający się na ponad 230 m pod poziom morza), płatne bramki, dwa kolejne promy. Ale widoki, jakie nas czekają, są warte tych pieniędzy. Turysta „niskobudżetowy” za kwotę wydaną na tę wycieczkę przeżyłby parę dni w Argentynie. W argentyńskim dostatku. No ale póki co jesteśmy w przecywilizowanej Norwegii.


Dojeżdżamy na miejsce. Przed nami spacer pod górę, około 4km. Podobno dwie godziny w jedną stronę. Zazwyczaj z politowaniem patrzymy w górach na turystów zasuwających po szlaku w mocno nieodpowiednim obuwiu. Dziś i my jesteśmy bombardowani takimi spojrzeniami i komentarzami dotyczącymi naszych butów (jeden nawet udało się usłyszeć po polsku: ”Patrz, w jakich butkach tu wchodzą!”. Na odpowiedź, że innych się nie miało krytyk reaguje zaskoczeniem i zamknięciem jadaczki).

Przed nami kilka konkretniejszych podejść i z biegiem czasu coraz piękniejsze widoki. Na jednym z krótkich postojów plecak dowcipnie fika kozła na kamieniu i z plecaka tryska wodospadzik soku pomarańczowego. W pamięci pojawia się teczka z dwudziestoma kilkoma cennymi, pracochłonnymi ćwiczeniami z kartografii, wykonywanymi własnoręcznie przy asyście krzywików, cyrkli, kalkulatorów i nieograniczonej cierpliwości. Wszystkie, co do jednego, zalane jabłkowo-miętowym sokiem Tymbark. Ale tym razem mniej przeżywam powódź w plecaku. Zalany jest tylko prowiant (będzie mniej suchy). Wyjmuję portfel, telefon, baterie. I ruszamy w dalszą drogę. Tyle, że bez portfela, który wspaniałomyślnie zostawiłam na środku ścieżki na pastwę losu i turystów. Odkryłam to nieco później i natychmiast zaczęliśmy wracać na miejsce wypadku. Grupa młodych turystów współczującym głosem mówi, że owszem, widzieli portfel, otwarty na zdjęciach, na środku ścieżki – położony przez kogoś w taki sposób, aby był nie do przeoczenia. Informacja uspokaja mnie nieco, poza tym to Norwegia – tu się nie kradnie (choć z drugiej strony na szlaku co dziesiąty turysta to Polak). Kolejne „poza tym”: w portfelu i tak nie było złamanej korony norweskiej, dowód osobisty i ISIC można wyrobić ponownie, a kartę bankomatową zablokować. Niestety na miejscu okazuje się, że portfela już nie ma. Wracając pod górę, po krótkiej przerwie na oddech i uspokojenie, powtarzam sobie jak mantrę: „portfel będzie w informacji, portfel będzie w informacji, portfel będzie...”. Z biegiem czasu zapomniałam o zgubie, tym bardziej, że przez warstwę przyszarzałych chmur zaczęło przedzierać się słońce.



Skały, skały, skały. Norwegia jest przepiękna. Nagie, zaokrąglone, wygładzone sunącym przed tysiącami lat lodowcem grzbiety ciągną się po horyzont. Wspinamy się coraz wyżej, aż w końcu oczom naszym ukazuje się niepowtarzalny widok. Preikestolen. Zwane po angielsku „Pulpit Rock”. Niesamowita skała, której wierzchołek – niemalże z geometryczną precyzją wycięty przez naturę kwadrat o bokach 25 metrów – leży na wysokości 604 metrów nad poziomem morza. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby skała nie sąsiadowała z fiordem. Stoimy na skale, a tuż obok nas ponad sześciuset metrowa przepaść. Pionowa skała. Tutaj zapomina się nawet o lęku przestrzeni czy lęku wysokości. Ten widok hipnotyzuje i pociąga. Chce się podejść jak najbliżej krawędzi i zerknąć w dół. Nie każdemu turyście się to udaje. Najodważniejsi siadają na Preikestolen jak na gigantycznym krześle spuszczając nogi w przepaść. Inni kładą się na skale przywierając do niej każdym centymetrem ciała i wychylają czubki nosów.




A w dole prom transportujący kilka samochodów wygląda jak zabawka dziecięca. Fale za promem wyglądają jak miniaturowe fałdki na płachcie granatowego jedwabiu. Kilkunastometrowy wodospad niczym biała niteczka, ptaki szybują kilkaset metrów pod nami. Dziwne uczucie, dziwny dreszczyk mrowi w plecach, ale chce się patrzeć i patrzeć. Niektórym turystom kolosalna rysa świadcząca o powolnym pękaniu Preikestolen uniemożliwia pełne poddanie się pięknu tego miejsca. Tacy piknikują poza powierzchnią skały.




Po półtorej godzinie pobytu na szczycie nadal jesteśmy „nienapatrzeni”, ale czas wracać. Przed nami długa droga w dół, długa droga samochodem, przeprawy promowe. Zejście zajmuje nam nieco mniej czasu, jednak każdy krok jest bardzo ostrożny, na trasie nie trudno o wypadek. Po wszystkim wchodzę do informacji turystycznej, gdzie dowiaduję się niestety, że nikt nie przyniósł zagubionego portfela, ale jest jeszcze recepcja, w której mogę zapytać. Zostawiam swoje dane i namiary w razie, gdyby uczciwy turysta, który zabrał portfel pojawił się w tym miejscu później niż my. To samo w recepcji schroniska. Kiedy już mieliśmy odejść za moimi plecami pojawia się kobieta wyciągająca ze swojej torebki... mój portfel. Brak wiary we własne, ogromne wręcz szczęście (ilu było turystów w ciągu tych kilku godzin? ile czasu było na odniesienie portfela do recepcji? i czemu akurat nie do informacji? czemu w tej chwili?) i zdziwienie sprawiają, że muszę wyglądać mało inteligentnie jak zagaduję turystkę o portfel. Wygląda na równie zdziwioną. Dziękuję po stokroć. Głupi ma szczęście.


czwartek, 21 sierpnia 2008

Z tej strony ogrodnicy... (!)



No i tak! Już 3 dni pracy za nami. Pracy w ogrodzie, przy malowaniu domów. Praca nie jest ani stała, ani pewna i niestety zależy od pogody, ale póki co mamy szczęście. Latamy po drabinach z poważnym sprzętem, strzyżemy żywopłoty w prostopadłościany, strzyżemy trawniki, sprzątamy po sobie. No i tak naprawdę nic się nie dzieje, tyle że wreszcie cokolwiek się ruszyło! Gratulacje można przesyłać w komentarzach ;). A powyżej zdjęcia z cyklu pt. "Przed i po". Ładnie?

sobota, 16 sierpnia 2008

W drodze do Haugesund. I pierwsze wrażenia.


Tak, jak wszędzie. Prędzej czy później ktoś się zatrzyma. Choć pierwszy dzień podróży (tak, te niecałe 500km z Oslo do Haugesund zabrało nam 2 dni) był mocno przytłaczający i odbierający siły. Z początku doszliśmy do wniosku, że mieszkańcy Oslo są zbyt wyniośli, bogaci i dumni, żeby się zatrzymać i zabrać autostopowicza. Z drugiej strony są uprzejmi. Fałszywa uprzejmość? Jeśli zbyt bardzo trzeba się angażować udzielając komuś pomocy to chyba wolą jej nie udzielić. No ale na to znowu oczywiście nie ma reguł! A było to tak:

11:20- zaczęliśmy łapać stopa na obrzeżach Oslo. Zanim zaczęliśmy spostrzegać jakiekolwiek reakcje kierowców poza reakcją pt. "O, to autostopowicze jeszcze nie wyginęli?", minęło trochę czasu. W końcu zatrzymał się samochód - niewielki - z dwoma chłopakami w środku. Zatrzymali się by powiedzieć, że nie mają miejsca.
12:50- jedyny Norweg jaki się zatrzymał to był Szwed, w dodatku dziwny. Podwiózł nas do Drammen, niewielkiego miasta około 40km od Oslo. Miasto dało nam w kość. W sumie w kości, w mięśnie, stopy, plecy. I w nadzieję, która szybko znalazła z nas ujście.
14.00- albo nawet jeszcze przed 14.00. Tak, jak chcieliśmy - jest droga E134 prowadząca wprost do Haugesund, jest stacja benzynowa, na której wysiedliśmy. Ale te dwa elementy nie mają części wspólnej. I zaczyna się... spacerek. Droga E134 wchodzi w tunel, nie ma szans żeby w bezpieczny sposób łapać stopa. Kierujemy się więc w stronę wylotu tunelu. 5km. Nie jest dobrze, ale nie jest tragicznie. Po drodze zaglądamy do supermarketów i stacji benzynowych, aby podejrzeć mapy samochodowe i zapamiętać dokąd iść (tak, mapy samochodowe w Norwegii są drogie jak wszystko). I idziemy. Idziemy, ślepa droga, wracamy, idziemy. Idziemy i idziemy. Przerwa na banana. I znów idziemy, miasto wreszcie zaczyna się kończyć. Kilometry zaczynają nam wchodzić w mózg. Nogi ruszają się automatycznie choć znacznie wolniej niż na początku. Przystanki robimy coraz częściej. Drammen jest niestety bardzo długim, jak na małe rozmiary miastem, ciągnącym się wzdłuż położonej na południe od niego drogi E134. Nasza droga wyszła z tunelu. Co więcej - widać ja! Na zboczu góry, w leśnej przecince. Hen, hen. Daleko.
19.00- kilka przystanków, kilometrów, odcisków i słów beznadziejnych dalej docieramy do miejsca, gdzie E134 krzyżuje się z tą pechową dla nas drogą, którą do tej pory szliśmy. I nagle, nieproszeni o nic, na wylocie niewielkiego tunelu, przed rondem, zatrzymuje się norweskie małżeństwo i bardzo chce nam pomóc. Dopytują się dokąd idziemy, gzie nas podrzucić. Nasze drogi się nie pokrywają, a naszym dobroczyńcom ciężko jest zrozumieć, że nie szukamy ani stacji kolejowej, ani campingu, ani noclegu. Po krótkiej wymianie zdań sami proponują, że podrzucą nas do kolejnego miasta - Kongsberg, około 30km dalej (co było im zupełnie nie po drodze). Kierowca jakiś czas temu mijał nas podobno gdy jechał na rowerze. A kiedy znów nas zobaczył - zlitował się i bez namysłu zatrzymał. Szczęście było podwójne, ponieważ pokonując ten odcinek przejechaliśmy przez zbliżającą się, potężna chmurą deszczową. Kiedy wysiadaliśmy w Kongsberg (mieście, z którego podobno pochodzi wielu znanych narciarzy) chmura właśnie się usunęła.
20:00- twardo staramy się łapać stopa dalej, choć ledwo stoimy. Ale nie ma to większego sensu - ani miejsce nie jest dobre, ani nie jest ciepło, ani krzty w nas zapału. Przespacerowaliśmy dziś z plecakami 15km i na nic więcej nie mamy ochoty. Siadamy nad rzeką, w niewielkim parku. Czekamy na zmrok by rozbić namiot.
22:30- Jako że w Norwegii tak szybko się ciemno nie robi latem, to namiot stoi przed zapadnięciem ciemności. I tylko chcemy jednego: żeby dali nam spać! Choć nie jesteśmy widoczni i zasłaniają nas krzaczki, drzewka i zarośla (nie do końca szczelnie) to każdy szelest nie daje nam zasnąć spokojnie.
6:00-7:00 - najlepszy sen, który trzeba było przerwać. Może i śniło mi się, że policja bierze nas na przesłuchanie za nocowanie pod namiotem w strefie miejskiej. No ale coś się śniło! Czyli spaliśmy jednak! Ale słońce już wysoko, zaczyna powolutku przebijać się do namiotu. Trzeba wstać zanim obudzi się miasto. Na szczęście jest sobota.

Ten dzień był dużo szczęśliwszy. Na odgniecione ramiona dopasowaliśmy plecaki i w drogę. Dobre miejsce, niezła pogoda. Niezły czas (a może po prostu optymizm go skrócił, bo było to z 1,5 godziny). Zatrzymuje się para młodych ludzi jadących w góry na trekking. 40km do przodu. Z miejsca, gdzie nas zostawiają całkiem szybko zabiera nas starszy Norweg. Bardzo miły, opowiada ciekawie o trasie, którą jedziemy i zachwyca się widokami. Proponuje nam, żebyśmy pojechali z nim do Stavanger (na południe od Haugesund z 60-100km), bo trasa jaką będzie jechać jest najpiękniejsza jaką można sobie wyobrazić i jest tam taka "dramatic nature"! Wierzymy mu w każde słowo, wiemy jakie cudne atrakcje leżą na tej trasie, obyśmy mieli okazję je zobaczyć. Jednak nie decydujemy się, bo z trasy zgarnia nas nasz znajomy i zawozi do Haugesund. Czyli pozostałe 250km. Trasa była cudowna. Choć niestety może trochę zbyt kręta na mój błędnik kiepskiej jakości... Ale wszystko dobrze się skończyło, a o 17:00 byliśmy w Haugesund. No i chwila (czyli dajmy na to 3 tygodnie) prawdy. Jak przez ten czas nie będzie pracy to będzie cienko. Wtedy zamieścimy na stronie numery kont, na które będziecie przelewać kilkucyfrowe "niespodzianki". :) Nieprawdaż???

sobota, 9 sierpnia 2008

Żeby spełnić marzenia trzeba najpierw popracować. Norwegia - 9 sierpnia 2008.

Znaleźć pracę w Norwegii nie jest łatwo. Trzeba mieć więcej niż trochę szczęścia. Ale jak już się znajdzie, to bez żadnych wątpliwości się opłaca...

25. dzień w Oslo. Miasto powoli zaczyna nas irytować, choć z początku budziło zachwyty. Pogoda szarobura, chłodna, deszczowa, nieprzyjazna, rozleniwiająca, odbierająca nadzieję. Dlatego też chcemy stąd uciec. Uciec na zachodnie wybrzeże Norwegii, do niewielkiego miasta, gdzie może nasze szanse wzrosną. Geograficzne dusze nie pozwolą nam jednak uciec bez spojrzenia na Oslo oczami turysty. Czeka nas więc dzień, w którym przejdziemy się wreszcie po mieście z aparatami w rękach, w którym odwiedzimy najciekawsze muzea a rozbiegany wzrok nie będzie wyszukiwać na ulicach niepoznanych dotąd nazw restauracji, hoteli, ogłoszeń. Ale czy takie jeszcze istnieją? Jeszcze tylko kilka dni i ruszymy na podbój norweskich dróg jako autostopowicze. I przekonamy się, czy ta "pomocność" Norwegów, o której wiele słyszeliśmy przekłada się na rzeczywistość. No cóż. Trzeba sprawdzić. Kierunek: Haugesund.