poniedziałek, 29 września 2008

Dlaczego blog "Patagonia Expedición" jest o Norwegii?

A to dlatego, że pieniądze piechotą nie chodzą. Blog dotyczy docelowo Naszej Wielkiej Wyprawy, którą planujemy już blisko 10 miesięcy. Naszej wielkiej, pierwszej wyprawy! NWW będzie poważna, naukowa (to oficjalna wersja dla profesorów i ważnych osób z Uniwersytetu Warszawskiego, którzy wspaniałomyślnie postanowili wesprzeć wyprawę pewnym dofinansowaniem, gdyż przyniesie ona istotne korzyści dla uczelni ( ano jeszcze zobaczymy... ;) ). Wersja nieoficjalna i bardziej skłaniająca się ku realiom niż wersja poprzednia mówi: NWW będzie niepoważna, spontaniczna, niezapomniana, a jej głównym celem będzie wyrwanie się z europejskiego stylu życia, przeżycie przygody (no bo kiedy, jak nie teraz?), poczucie patagońskiego wiatru na twarzy.

A gdzie w tym wszystkim ma swoje miejsce europejska Norwegia? Otóż gdzieś trzeba było na tę przyjemność i cztery miesiące szaleństwa zarobić.

Kilka szczegółów dotyczących wyprawy:
Termin wylotu zbliża się coraz większymi krokami. 25 listopada 2008 - to już mniej niż 2 miesiące! Lądujemy w Buenos Aires, następnie będziemy poruszać się wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego na sam południowy koniuszek Ameryki Południowej, dopóki bliskość Antarktydy nie przymrozi nam nosów (to będzie mniej więcej Boże Narodzenie). Następnie, wzdłuż podnóża Andów, będziemy kierować się na północ Argentyny zwiedzając jej najpiękniejsze parki narodowe. No i jakoś będzie trzeba zagospodarować czas do 26 marca, kiedy to wsiądziemy do samolotu powrotnego. A z tym nie będzie raczej problemu, Argentyna ma bowiem kilka atrakcji do zaoferowania...


poniedziałek, 22 września 2008

Wielki Powrót.

Wracamy. 39h w podróży, ale wracamy. Samochód, prom, samochód, autokar, pociąg, drugi pociąg, autobus i ponad 22h oczekiwania na lotnisku. A potem samolot. Opcja nie była najprostsza, ale najbardziej odpowiednia na studencką kieszeń :) . Plus: siedzenia na terminalu lotniska Torp w Sandefjord nie mają na stałe zamontowanych podpórek na łokcie (czyt. można się położyć). Minus: są z litego drewna i średnie wygodnie spędza się na nich czas siedząc 22h, nie mówiąc o próbach leżenia w godzinach nocnych. Nieważne.
12:07, 33 minuty do rozpoczęcia odprawy...

Kierunek: Warszawa!

Z serii "Gosia i Czarek zdobywają świat". Preikestolen.

czwartek, 11 września 2008

Preikestolen.


Tak się zaczęło. 8:00 rano, pochmurno. Pogoda nie jest najlepsza na pracę, ale nienajgorsza na wycieczkę. I to nie byle jaką. Z Haugesund do Preikestolen pokonujemy około 200 km. Po drodze obserwujemy z podziwem stan i rozwiązania norweskiej infrastruktury drogowej a także z pewnym rozgoryczeniem tempo, w jakim
topnieje ilość koron w naszych portfelach wraz z każdym przejechanym kilometrem. Dwa mosty, dwa tunele pod fiordami
(jeden z nich zagłębiający się na ponad 230 m pod poziom morza), płatne bramki, dwa kolejne promy. Ale widoki, jakie nas czekają, są warte tych pieniędzy. Turysta „niskobudżetowy” za kwotę wydaną na tę wycieczkę przeżyłby parę dni w Argentynie. W argentyńskim dostatku. No ale póki co jesteśmy w przecywilizowanej Norwegii.


Dojeżdżamy na miejsce. Przed nami spacer pod górę, około 4km. Podobno dwie godziny w jedną stronę. Zazwyczaj z politowaniem patrzymy w górach na turystów zasuwających po szlaku w mocno nieodpowiednim obuwiu. Dziś i my jesteśmy bombardowani takimi spojrzeniami i komentarzami dotyczącymi naszych butów (jeden nawet udało się usłyszeć po polsku: ”Patrz, w jakich butkach tu wchodzą!”. Na odpowiedź, że innych się nie miało krytyk reaguje zaskoczeniem i zamknięciem jadaczki).

Przed nami kilka konkretniejszych podejść i z biegiem czasu coraz piękniejsze widoki. Na jednym z krótkich postojów plecak dowcipnie fika kozła na kamieniu i z plecaka tryska wodospadzik soku pomarańczowego. W pamięci pojawia się teczka z dwudziestoma kilkoma cennymi, pracochłonnymi ćwiczeniami z kartografii, wykonywanymi własnoręcznie przy asyście krzywików, cyrkli, kalkulatorów i nieograniczonej cierpliwości. Wszystkie, co do jednego, zalane jabłkowo-miętowym sokiem Tymbark. Ale tym razem mniej przeżywam powódź w plecaku. Zalany jest tylko prowiant (będzie mniej suchy). Wyjmuję portfel, telefon, baterie. I ruszamy w dalszą drogę. Tyle, że bez portfela, który wspaniałomyślnie zostawiłam na środku ścieżki na pastwę losu i turystów. Odkryłam to nieco później i natychmiast zaczęliśmy wracać na miejsce wypadku. Grupa młodych turystów współczującym głosem mówi, że owszem, widzieli portfel, otwarty na zdjęciach, na środku ścieżki – położony przez kogoś w taki sposób, aby był nie do przeoczenia. Informacja uspokaja mnie nieco, poza tym to Norwegia – tu się nie kradnie (choć z drugiej strony na szlaku co dziesiąty turysta to Polak). Kolejne „poza tym”: w portfelu i tak nie było złamanej korony norweskiej, dowód osobisty i ISIC można wyrobić ponownie, a kartę bankomatową zablokować. Niestety na miejscu okazuje się, że portfela już nie ma. Wracając pod górę, po krótkiej przerwie na oddech i uspokojenie, powtarzam sobie jak mantrę: „portfel będzie w informacji, portfel będzie w informacji, portfel będzie...”. Z biegiem czasu zapomniałam o zgubie, tym bardziej, że przez warstwę przyszarzałych chmur zaczęło przedzierać się słońce.



Skały, skały, skały. Norwegia jest przepiękna. Nagie, zaokrąglone, wygładzone sunącym przed tysiącami lat lodowcem grzbiety ciągną się po horyzont. Wspinamy się coraz wyżej, aż w końcu oczom naszym ukazuje się niepowtarzalny widok. Preikestolen. Zwane po angielsku „Pulpit Rock”. Niesamowita skała, której wierzchołek – niemalże z geometryczną precyzją wycięty przez naturę kwadrat o bokach 25 metrów – leży na wysokości 604 metrów nad poziomem morza. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby skała nie sąsiadowała z fiordem. Stoimy na skale, a tuż obok nas ponad sześciuset metrowa przepaść. Pionowa skała. Tutaj zapomina się nawet o lęku przestrzeni czy lęku wysokości. Ten widok hipnotyzuje i pociąga. Chce się podejść jak najbliżej krawędzi i zerknąć w dół. Nie każdemu turyście się to udaje. Najodważniejsi siadają na Preikestolen jak na gigantycznym krześle spuszczając nogi w przepaść. Inni kładą się na skale przywierając do niej każdym centymetrem ciała i wychylają czubki nosów.




A w dole prom transportujący kilka samochodów wygląda jak zabawka dziecięca. Fale za promem wyglądają jak miniaturowe fałdki na płachcie granatowego jedwabiu. Kilkunastometrowy wodospad niczym biała niteczka, ptaki szybują kilkaset metrów pod nami. Dziwne uczucie, dziwny dreszczyk mrowi w plecach, ale chce się patrzeć i patrzeć. Niektórym turystom kolosalna rysa świadcząca o powolnym pękaniu Preikestolen uniemożliwia pełne poddanie się pięknu tego miejsca. Tacy piknikują poza powierzchnią skały.




Po półtorej godzinie pobytu na szczycie nadal jesteśmy „nienapatrzeni”, ale czas wracać. Przed nami długa droga w dół, długa droga samochodem, przeprawy promowe. Zejście zajmuje nam nieco mniej czasu, jednak każdy krok jest bardzo ostrożny, na trasie nie trudno o wypadek. Po wszystkim wchodzę do informacji turystycznej, gdzie dowiaduję się niestety, że nikt nie przyniósł zagubionego portfela, ale jest jeszcze recepcja, w której mogę zapytać. Zostawiam swoje dane i namiary w razie, gdyby uczciwy turysta, który zabrał portfel pojawił się w tym miejscu później niż my. To samo w recepcji schroniska. Kiedy już mieliśmy odejść za moimi plecami pojawia się kobieta wyciągająca ze swojej torebki... mój portfel. Brak wiary we własne, ogromne wręcz szczęście (ilu było turystów w ciągu tych kilku godzin? ile czasu było na odniesienie portfela do recepcji? i czemu akurat nie do informacji? czemu w tej chwili?) i zdziwienie sprawiają, że muszę wyglądać mało inteligentnie jak zagaduję turystkę o portfel. Wygląda na równie zdziwioną. Dziękuję po stokroć. Głupi ma szczęście.