czwartek, 29 stycznia 2009

El Bolsón - San Carlos de Bariloche.

El Bolsón pozegnalismy kolejnymi odwiedzinami i kolacja z pilotami w aeroklubie. W sumie przesiedzielismy u nich pol dnia, popijajac mate, rozmawiajac na wszelkie tematy jakie tylko slina na jezyk przyniesie. I marzac... marzac o lataniu! O dziwo, bylismy dopiero ich pierwszymi goscmi.

Z Mario i Alejandro (z polskimi korzeniami) spedzilismy przemily wieczor.
Mozliwe, ze bedziemy jeszcze mieli okazje spotkac sie w Polsce!


Moja ¨bryka¨!

Nastepnego dnia wreszcie udalo nam sie zlapac jakiegos stopa na Ruta 40! Odleglosc nie robila szczegolnego wrazenia (z El Bolsón do Bariloche jest zaledwie 120km - na warunki Argentynskie to mniej niz ¨rzut beretem¨). Wrazenie wywarlo na nas to, ze zatrzymal sie pick-up wiozacy czeresnie. Wiec posrod tych czeresni, z wiatrem szalejacym we wlosach zaczelismy podroz. Rozczarowalismy sie tylko jak kierowca po pewnym czasie (kiedy tylko wspolpasazer wysiadl) zaprosil nas do srodka. Moze i dobrze z drugiej strony...
Do San Carlos de Bariloche dotarlismy bez zadnych niespodzianek- gladko i rowno po asfalcie (ktory polozono tu dopiero niecale 10 lat temu). Miasto zaskoczylo nas wygladem, mimo ze juz bylismy nastawieni na to, co zobaczymy przez przewodniki czy zdjecia z internetu. Ale ono dla nas, po przejechaniu Patagonii z polnocy na poludnie i z powrotem, po prostu nie przypomina Argentyny. Kurort, tlumy turystow, hotel na hotelu, fabryki czekolad, muzea, stylizowany rynek. Wszystko ciagnie turystow do oprozniania portfeli. Bariloche - polozone nad jeziorem Nahuel Huapi, w parku narodowym o tej samej nazwie - rzeczywiscie ma co zaoferowac - dookola jest po prostu pieknie.

niedziela, 25 stycznia 2009

Nabieramy wiatru w smiglo i fruuuu....

El Bolsòn. Miasto rzeczywiscie spowija hippisowska atmosfera. Glowny plac obstapiony jest tlumami. Tlumami backpackersow, glownie Argentynczykow, a takze calych rodzin, ktore sciagaja w duzej mierze z Buenos Aires w ramach wakacyjnego wyjazdu. Miasto otoczone szczytami Andow, niedaleko granicy z Chile. Polozone w zielonej dolinie - klimat zupelnie inny niz w suchym Esquel czy Perito Moreno. Tutaj mija polowa naszej podrozy. Zamierzamy to "uczcic" i idziemy na ogladanie meczu River Plate - Boca Juniors w miejscowym pubie. Iscie latynoamerykanska atmosfera :).

To nie koniec atrakcji... El Bolsòn ma swoj wlasny aeroklub. Juz od rana, z usmiechem jak przyklejony do twarzy banan, myslalam tylko o tym, zeby sie oderwac od ziemi. I stalo sie! Lekko starawa Cessna unosi nas w powietrze. Ach, te widoki... osniezone szczyty, rzeki, doliny otwieraja sie pod naszymi stopami. Dolatujemy nad Park Narodowy Lago Puelo - pomiedzy wzniesieniami rozlewa sie blekitne jezioro. Po prostu cudnie...

Z naszym pilotem - Mario


Andy...


...i ujscie Río Azul do Lago Puelo

A z ciekawostek - przed pasem startowym stoi stary, poczciwy Dromader polskiej produkcji, ktorego Argetnynczycy uzywaja jako samolotu gasniczego w przypadku pozarow...
Co za mila niespodzianka, ujrzec to dobrze znane od dziecka"PZL" na smigle
.

czwartek, 22 stycznia 2009

Esquel - Trevelin.

Chubut. Prowincja, ktora do tej pory chyba najbardziej przypadla nam do gustu. Nie tylko ze wzgledu na klimat (no po prostu idealny, 26 stopni, slonce - ani zimno, ani za goraco), ale i charakter miast. Walory przyrodnicze - jak wszedzie do tej pory - przykuwaja uwage. Samo Esquel (blisko 40 000 mieszkancow) polozone jest pomiedzy malowniczymi gorami o surowych zboczach i poszarpanych szczytach. No i jako backpacker musze wspomniec oczywiscie o cenach. Po prostu dostepne. No i oczywiscie nie moglismy ominac ogromnej - jak nie najwiekszej poza pobliskim Parkiem Narodowym Los Alerces - atrakcji turystycznej, jaka jest stary ekspres patagonski La Trochita. Piekna lokomotywa parowa ciagnaca sznurek niewielkich, drewnianych waskotorowych wagonikow. A w kazdym wagonie rzesze turystow, ktorzy wykupili kilkunastokilometrowa przejazdzke za sumy "niebackpackerskie".


W Esquel spedzamy trzy dni, w miedzyczasie odwiedzamy pobliskie miasteczko Trevelin - goraco polecane w przewodniku Lonely Planet. Wiec pojechalismy - a jakze! Jednak okreslenie Trevelin jako "postcard-pretty" jest chyba nieco przerysowane. Trevelin jest dwa razy wiekszy od Perito Moreno, rzeczywiscie ladniejszy. Widoczny walijski charakter (chyba tylko w trzech - czterech miejscach w miescie, choc klocic sie nie bede, bo w Walii nie bylam, wiec nie wiem!). To, na co warto zwrocic uwage to glowny plac, z ktorego promieniscie rozchodza sie ulice niczym szprychy kola. Jak na miasto argentynskie to naprawde ewenement. Ale juz obok placu zaczyna sie typowa, regularna siatka ulic dzielaca miasto na "bloki". Poza placem warto chociazby zobaczyc kosciolek o walijskim charakterze i jedna - dwie herbaciarnie. W Trevelin spedzilismy pore sjesty. Jak chyba polowa mieszkancow, lezelismy w cieniu wielkich drzew na placu i obserwowalismy jak kilku starszych Argentyczykow gra w pewna gre (przy uzyciu krazkow, blizej nam nie znana) przy dopingu zon.

Nasz nastepny cel, to El Bolsón! Zdominowane w latach 70. przez hippisow.

wtorek, 20 stycznia 2009

Uzupelnienie: Torres del Paine - Perito Moreno.

Raz z gorki, raz pod gorke. Przez te pierwsze trzy tygodnie nowego roku zobaczylismy naprawde piekne miejsca. A takze byly pierwsze chwile rezygnacji (ktore Patagonia potrafi szybko stlumic swoimi krajobrazami).

Wszystko zaczelo sie od chilijskiego Torres del Paine, ktore w miare laskawie przyjelo nas jesli chodzi o warunki pogodowe (czyt. mielismy okazje zobaczyc slawne "torresy" w calej okazalosci, niestety tylko z daleka; z drugiej strony wielu turystow, ktorych spotkalismy do tej pory musialo sie obejsc zdjeciami z internetu lub przewodnika...). Drugiego dnia, kiedy wreszcie doszlismy na punkt widokowy niestety same szczyty zakryly sie chmurami. Nadzieja matka glupich - uparcie siedzielismy na miejscu z 3h. Zrobilo sie zimno, potwornie wietrznie, wiec w malej grocie, pod ogromnym glazem wyczekiwalismy slonca. Slonce bylo, owszem, ale po drugiej stronie doliny - co tez mialo swoje uroki, bo gdy padalo po naszej stronie moglismy podziwiac piekna tecze. A kiedy wyludnilo sie juz do reszty mielismy zaszczyt byc swiadkami urwania sie kawalka skaly, ktory rozsypawszy sie w "drobny" mak wpadl do jeziora pod Torres del Paine. Pogoda pogarszala sie i noc musielismy spedzic w namiocie straznikow Parku Narodowego, poniewaz nasz zaczal znow przeciekac. Jak sie okazalo, namiot straznikow (straznicy spali w chatce) przeciekal jeszcze bardziej. Na drodze do wyjscia z Parku natknelismy sie na jezyk polski. I tak zaczela sie nasza dalsza przygoda...




W Torres del Paine poznalismy pare absolwentow Miedzywydzialowych Studiow Ochrony Srodowiska, ktorym wspaniale znany jest stary, poczciwy budynek WGiSR. Bylo wiec wiele wspolnych tematow. A poza tym, wspolnym tematem byl takze warszawski ´Sklep Podroznika´! Justyna i Michal ze wzgledu na bardzo krotki czas jaki mogli przeznaczyc na urlop wypozyczyli samochod by byc bardziej ´mobilnymi´. Skonczylo sie to tak, ze razem z nimi wyruszylismy z Puerto Natales do Argentyny, w kierunku El Calafate. A w El Calafate - nastawionym w 100% na wyduszenie ostatnich centavos z kieszeni turystow - sklep na sklepie z pamiatkami, z regionalnymi produktami, wszedzie charakterystyczne loga "windstopperow"(co akurat nie powiem, w Patagonii robi kariere), "gore-texow", "vibramow". Podejscie do turysty jako chodzacej kopalni pieniedzy jest okropnie zniechcajace. O czym niestety przekonac sie mozna nie tylko na stacji benzynowej, na ktorej litr benzyny dla obcokrajowcow jest poltora raza drozszy niz dla miejscowych, ale takze przy wjezdzie do Parku Narodowego Los Glaciares... Zaplacilismy 150% ceny biletu wstepu do parku, ktora placili nasi znajomi Niemcy jeden - dwa dni wczesniej. O zmianie ceny nie wiedziala nawet sama Administracja Parku Narodowego Los Glaciares, w ktorej chcielismy otrzymac wyczerpujace informacje, a dziewczyna pobierajaca oplaty za wstep, na pytanie ¿PORQUE? odpowiedziala od niechcenia: "Nie wiem. Bo sie ceny zmieniaja". Chyba Patagonia jest ewenementem na skale swiatowa jesli chodzi o nieprzewidywany wzrost cen. To mocno podcielo nam skrzydla, ale godzine pozniej stanelismy przed czolem lodowca Perito Moreno.
I o wszystkim zapomnielismy... (tak, zapomnielismy ze wzgledu na jego niesamowity wyglad; zdawalo sie, ze po prostu splywa z nieba. I ten blekitny kolor lodu, te przejmujace trzaski wywolywane ciaglym ruchem!)


Z El Calafate, wciaz z Justyna i Michalem przejechalismy do El Chaltèn, na polnocny kraniec Parku Narodowego Los Glaciares. Tutaj tez nasze drogi po dwoch dniach sie rozeszly (ale na pewno splota sie po naszym powrocie do Polski!). El Chaltèn - malenkie, drogie, z pustkami na polkach sklepowych, z internetem o cenie wprost powalajacej, z cudownym widokiem na Fitz Roy'a i spiczaste Cerro Torre. Tak, nawet nie myslelismy, ze bedziemy miec tak dosyc El Chaltèn. Bo kiedy juz mielismy wyjezdzac, kiedy zobaczylismy co mielismy zobaczyc, kiedy czekalismy na poboczu drogi wyjazdowej, probujac zlapac autostop caly dzien (UWAGA, UWAGA! Lapiac stopa na poboczu spotkalismy kolege z geografii!), okazalo sie, ze na dostanie sie tym sposobem w polnocnym kierunku Ruta 40 nie mamy szans.

Ruta Nacional 40. Legendarna, wiodaca przez piekne tereny i...
przeklinana przez autostopowiczow i kierowcow.


Powod? Droga jest szutrowa, w oplakanym stanie. Na najblizszy autobus do Perito Moreno, z ostatnimi dwoma wolnymi miejscami czekalismy 5 dni. Dla urozmaicenia przezywalismy kolejne zagrozenie powodzia w namiocie (plany spania w budce z bankomatem spelzly na niczym kiedy skleilismy sobie worki na smieci robiac z nich pokrowce na mate, spiwor i siebie. Plan zadzialal, bo kiedy juz zapakowani w worki, niczym zapakowane zwloki, lezelismy i czekalismy az zacznie nam przeciekac podloga - przestalo padac! Worki na smieci sprawiaja cuda). El Chaltèn pozegnalo nas 2,5-godzinnym czekaniem na spozniony autokar (patrz zdjecie). Naprawde z ulga stamtad wyjechalismy...


Cudny Fitz Roy. W pelni dnia, noca w swietle Ksiezyca i o wschodzie slonca.


Oczekiwanie na autobus na "dworcu" w El Chaltén. Wygladalismy jak bezdomni, zawinieci w spiwory, palce u stop odpadaly z zimna. Budowa terminala trwa w najlepsze! Konstrukcja budynku stoi, owszem, jest tablica informacyjna, owszem - dane o wykonawcy, o cenie projektu, owszem. Tylko przez 9 dni nie widzielismy zadnego robotnika, ktory by choc cegle przeniosl. Czyli w trzech slowach: siesta, fiesta, mañana.

Nastepnego dnia, po poludniu dojechalismy do miasta Perito Moreno. Miasto to dosyc wybujala nazwa jak na te miejscowosc - 3500 mieszkancow. Wysiadamy z autokaru, akurat pora sjesty. I juz zaczynamy sie zalamywac ze nie pojechalismy od razu dalej... Ani zywej duszy, tylko wiatr szaleje na drogach i sypie pylem po oczach. Idziemy przed siebie w poszukiwaniu jakiegokolwiek campingu. Te ulice takie nijakie, te sklepy takie puste, zakratowane... Marnie wygladac bedzie nasza proba wyjazdu autostopem z tego miejsca. Jesli sie okaze, ze nie ma miejsc w autokarach na najblizsze dni...

Ale to byla tylko chwila slabosci! Zaszlismy do pierwszego napotkanego "pola namiotowego". Ledwo podchodzimy do bramy zbadac sytuacje - niewielki domek, taki prosty i biedny jak wszystkie dookola, z tylu niewielki trawniczek, jakies motory, dwa namioty na krzyz. I nagle wybiega do nas wlasciciel, mowi do nas z taka predkoscia, ze nie jestesmy w stanie nadazyc. Nic prawie nie rozumiemy, nie wiemy o sie dzieje, nie wiemy jak sie znajdujemy w jego kuchni, wyciaga ksiazki pamiatkowe z wpisami polskich turystow, gestykuluje, usmiecha sie. Totalne wariactwo. Taki wlasnie jest Raúl. Raúl, u ktorego spedzilismy dwa nastepne dni, spadl nam z nieba po prostu jak aniol. Goscinnoscia, dobrym sercem, pomoca podniosl na duchu, ze poczulismy sie, jakbysmy dopiero zaczynali podroz, odeszlo zmeczenie, dodal nam energii. Wieczorami recytowal nam swoje wlasne wiersze, czestowal wszystkim, co mial (a mial wlasny ogrodek warzywny, co po prostu bylo dla nas blogoslawienstwem. Szczypiorek, pietruszka, swiezy groszek i salata... ). Kazdemu, kto trafi do Perito Moreno, porzuconemu gdzies posrodku pustkowia w polnocnej czesci prowincji Santa Cruz, z calego serca polecamy zatrzymanie sie na jakis czas na Minicampingu Raùl. Chocby tylko po to, zeby go poznac. Niektorzy powiedza, ze wariat. Moze i zyje troche w swoim swecie, ale jest naprawde wielkim czlowiekiem, o camping dba niesamowicie. Z pewnoscia stwierdzamy, ze po tych dwoch miesiacach to wlasnie Miniamping Raùl byl najczystszym i najbardziej zadbanym miejscem w jakim do tej pory sie znalezlismy. Z Perito Moreno probowalismy lapac stopa do Cueva de las Manos (w gorskich butach bo podobno po Ruta 40 spacerowac moga smiercionosne skorpiony) - jaskini, na scianach ktorej widnieja malowidla sprzed ponad 9000 lat. Niestety. 4h patrzenia pod nogi czy wlasnie niechcacy nie zdepczemy skorpiona i nic. Nikt sie nawet nie zatrzymal. Niestety nie bedzie nam dane obejrzec na wlasne oczy Cueva de las Manos. Jutro jedziemy do Esquel! (Autokarem, bo w ostatniej chwili udalo nam sie kupic na niego bilety - jadac na stopa nie mielibysmy szans).

Z Raùlem na Minicampingu

wtorek, 13 stycznia 2009

Tkwimy pod Fitz Roy´em

Troche poki co ceny i dostepnosc internetu przystopowaly rozwoj naszego bloga. Niestety wciaz czekamy na dogodne warunki w celu zamieszczenia zdjec z ostatnich blisko dwoch tygodni. A byly one ciekawe... zobaczylismy praktycznie rzecz biorac najwazniejsze i najpiekniejsze miejsca Patagonii. Wrazenie, jakie wywarl na nas Glaciar Perito Moreno czy widok Fitz Roya jest trudne do opisania. Jestesmy w El Chaltén, niestety o jakies 5 dni dluzej niz sie tego spodziewalismy - jest stad niezwykle trudno sie wydostac. Wioska liczy 1500 mieszkancow, co drugi dzien odjezdzaja autobusy i to, ze udalo nam sie dostac w poniedzialek bilety na piatek to cud. Z autostopu zrezygnowalismy po jednym dniu oczekiwania na poboczu - propozycje dojechania na poludnie owszem mielismy, ale niestety w ogole nas one nie interesuja. Droge na polnoc - slawna Ruta 40 - omija kazdy kto zyw. Jest przez blisko 600km szutrowa i w naprawde zlym stanie. Dobrze, ze wypytalismy o to przypadkowych kierowcow, bo bysmy pewnie siedzieli na poboczu kolejne dni... W kazdym razie w sobote w poludnie dotrzemy do miasta Perito Moreno (miasta, bo juz ma 3500 mieszkancow) i moze stamtad dane nam bedzie zalaczyc do posta kilka pieknych widokow...

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Torres del Paine.

Post krotki, ale konkretny: wreszcie bylismy w Torres del Paine i na wlasne oczy zobaczylismy te piekne widoki. Park zaczarowuje. Dzika przyroda na wyciagniecie reki... Zdjecia i dluzsze komentarze pozniej, teraz zmierzac bedziemy w kierunku El Calafate, gdzie wyladujemy jutro. A potem... Park Narodowy Los Glaciares, lodowiec Perito Moreno, El Chalten, Fitz Roy...

czwartek, 1 stycznia 2009

2 0 0 9


Wspolne przygotowania do witania Nowego Roku. Mieszkamy na campingu (choc to mocno wybujale okreslenie - po prostu podworko przed hostelem) Independencia. A na zdjeciu para wlascicieli - Eduardo i Pamela. W Sylwestrowy wieczor mielismy przyjemnosc poznac rodzicow Eduardo - niesamowicie pogodni i przyjazni, rozesmiani tak samo jak syn. Punta Arenas niezbyt hucznie witalo Nowy Rok - po polnocy ulice miasta rozbrzmiewaly dzwiekami syren statkow z portu, po niebie latalo kilka rac. Za to najlepsze zdaje sie imprezy odbywaly sie w kilku mijajacych nas samochodach, ktorych kierowcy wymachujac butelkami szampana pozdrawiali nas na cale gardla! :)