sobota, 21 lutego 2009

Sucho dosc!

Przekroczylismy Zwrotnik Koziorozca i jestesmy na najsuchszej pustyni swiata. Atacama. W niektorych miejscach nie odnotowano opadow calej historii prowadzonych badan. Obecnie jestesmy w miescie Calama. Jest ono naszym przystankiem w drodze do Boliwii - udalo nam sie dostac bilety do Uyuni! Co bylo wielka niewiadomo, bo w wielu chilijskich firmach przewozowych na dzwiek slowa Uyuni panie w okienku robily okrale ze zdziwienia oczy. O Boliwii slyszaly, ale o polaczeniach z nia niewiele.

Jadac z Santiago na polnoc na wlasne oczy moglismy sie przekonac o wplywie zimnego pradu peruwianskiego i mglistej Atacamie (co tyle razy bylo walkowane na lekcjach geografii i wykladach) - jest goraco, przejezdzamy przez tereny pustynne porastane wysokimi, porozczapierzanymi kaktusami. Z lewej strony zamglony Pacyfik i ogromne fale roztrzaskujace sie o skaliste wybrzeze. Z prawej strony gnane wiatrem, nisko zawieszone chmury.

W Calamie musimy wiec spedzic 2 noce, niestety 1 dzien to zamalo, by odwiedzic San Pedro de Atacama. W San Pedro co bardziej wrazliwi turysci moga cierpiec na chorobe wysokosciowa (wioska lezy na wysokosci 4100m n.p.m.). Na pewno warto je odwiedzic: Dolina Ksiezycowa, gejzery, wulkany, salary... ale to innym razem. Poki co wczuwamy sie w klimat pustynnej Calamy. Za dnia goraco, przy zachodzie slonca temperatura drastycznie spada do kilku stopni powyzej zera. Czyste niebo, dookola miasta totalne pustkowie, zadnych roslin. Gdzieniegdzie, podobno, kaktusy saguaro, kolczaste krzewy i inne rosliny, ktorym do przezycia starczy wilgoc czerpana z powietrza.

A sama Calama niewiele ciekawego ma do zaoferowania. Choc miasto jest calkiem duze (150 000 mieszkancow), wart (choc moze i to jest slowo na wyrost) zobaczenia jest tylko glowny plac i pobliski deptak.

środa, 18 lutego 2009

Od Oceanu do Oceanu.

Byl Atlantyk, byl tez Pacyfik:

Zaledwie 120km od Santiago polozone sa bardzo ciekawe , rozciagniete na wzgorzach, nadbrzezne miasta chilijskie: Valparaíso i Viña del Mar. Choc ze soba sasiaduja, sa zupelnie inne. Ale oba wywarly na nas pozytywne wrazenie - szczegolnie Valparaíso. Nad oceanem bylo zdecydowanie bardziej rzesko, zarazem jednak slonce bylo mocniejsze - czego nie odczuwalismy i czym ponownie przyplacily nasze nosy (obecnie znow czerwone). W Ameryce Poludniowej nie ma przebacz...

Valparaíso jest najwazniejszym portem Chile. Biedne, z kontrastami, zachwyca architektura, kolorystyka i samym polozeniem. Valparaíso jest miejscem ¨wypadowym¨, do ktorego turysci przyjezdzaja, by pospacerowac waskimi uliczkami wijacymi sie po stokach, odwiedzic najbardziej spektakularnie polozone kawiarenki (widniejace na wszystkich pocztowkach tego regionu), poznac smak portowego miasta. Choc nie jest czyste, jest klimatyczne i ma w sobie to ¨cos¨. W cieniu budynkow leniwie przeciagaja sie koty, wyciagaja sie psy. Gdzieniegdzie straganiki i nawolywania zachecajace do zakupienia orzechow w cukrze, rurek z dulce de leche lub schlodzonych napojow. Zycie sie toczy powoli...



A Viña del Mar? Viña del Mar jest inne. Zatloczone plaze (Playa Acapulco to chilijska Copacabana, choc woda znacznie zimniejsza) a zaraz obok nich wielopietrowe, przeszklone apartamentowce. Nowoczesnosc i rewia mody. Tutaj turysci zostaja na dluzej, wydaja wiecej pieniedzy (jeszcze w Argentynie zastanawialismy sie czym jest Viña del Mar - na kazdym kroku, chociazby w Mendozie, widnialy plakaty i reklamy wycieczek do Viña del Mar). Drogie hotele wybudowane na skalach nad samym oceanem, kasyna, ulice wysadzana palmowymi szpalerami. Prestizowy w Ameryce Poludniowej festiwal piosenki. Tu nie ma miejsca dla biednych, zebrzacych, dla walesajacych sie psow. Po prostu tlok i pospiech...
A co dalej? Przemieszczamy sie na polnoc Chile, do Antofagasty. Tam zdecydujemy - zaleznie od dostepnosci transportu - albo Boliwia i Salar de Uyuni, albo Atacama. Jedno jest pewne: bedzie ciekawie.
__________________________
PS. Bardzo przepraszam, ale zedytowac tekstu sie nie da z nieznanych przyczyn, wiec beda w jednym miejscu wieksze odstepy pomiedzy wersami. A poza tym, to moge sie zamienic miejscami na 2-3 dni (wiecej nie wchodzi w gre) z kims z Polski , by moc sie pozagrzebywac choc troche w sniegu! Czekam na porpozycje :)

sobota, 14 lutego 2009

Po drugiej stronie Andow.

Hospitality Club ma niezliczona ilosc zalet. Ciezko nam jest sie zebrac i wyjechac z Mendozy, wiec moment wyjazdu przekladamy o jeden dzien, by moc zaserwowac naszym przyjaciolom typowo polska kuchnie. W Argentynie na szczescie mozemy dostac w sklepach buraki (co w Chile okazuje sie byc niestety nierealne), wiec tradycyjne schabowe z ubitymi ziemniakami i kapusta moglismy urozmaicic surowka z burakow (ech... kuchnia poludniowoamerykanska jest niezla, ale nam akurat nie zastapi polskich smakow). Co zupelnie jak pierogi na Wigilie, zrobilo furore!

Pozegnalna kolacja w klimatycznym domu Juliana
Przejazd do Santiago de Chile tez nie byl nudny. Kilkunastoosobowy busik, z wypadajacymi drzwiami, wlokl sie pod gore pokonujac zakret za zakretem kordyliere Andow, by zaraz za granica zaczac sie toczyc w dol chyba jedna z najbardziej spektakularnych serpentyn swiata (przejscie graniczne zwie sie Los Libertadores)! Z naprzeciwka, ledwo sapiac, co rusz mijaly nas ogromne ciezarowki (tutaj sa one wieksze niz w Europie). Zadnych barierek, wesola, glosna muzyka w busiku (plus wypadajace drzwi, ktore teraz na szczescie nie wypadly), zimny wiatr we wlosach (bo busik byl terroryzowany przez starszego Chilijczyka, ktory nikomu nie pozwalal zamknac okna, przy czym sam siedzial w kurtce) dziesiatki siatek i toreb (Chilijczycy wracali do domow po zakupach w Mendozie) i dziesiatki zakretow. Brakowalo jeszcze w srodku klatek z kurami i rozwrzeszczanych dzieci. Ta blisko osmiogodzinna przeprawa przez Andy zdecydowanie bardziej przypominala transport poludniowoamerykanski niz wszystkie te luksusowe, dwupietrowe autokary rozpieszczajace podroznych (z wylaczeniem tego, w ktorym nie dzialala klimatyzacja).

SANTIAGO DE CHILE


Mieszkamy znow u osob z Hospitality Club. W samym centrum miasta - rozpalonym do czerwonosci. Temperatura w Santiago oscyluje wokol 33 stopni - miasto niestety nie jest ocienione jak ulice Mendozy, wysokie, nagrzane budynki zatrzymuja ruch powietrza, tysiace samochodow, tysiace ludzi. Nad ulicami i chodnikami unosi sie falujace powietrze. Wychodzimy z domu, a zycie wre w najlepsze: Na kazdym rogu ulicy straganiki ze smiesznie tanimi i niesamowicie pysznymi owocami (O, Argentyno! Gdybys miala ceny jak Chile...) - objadamy sie slodkimi truskawkami, winogronami, brzoskwiniami, arbuzami. Opijamy sie typowym chilijskim mote con huesillas - w tlumaczeniu na polski jest to schlodzony kompot z suszonych brzoskwin z kasza! Cudownie gasi pragnienie i syci. Miasto jest przyjazne, nowoczesne i calkiem ladne. Spodobalo sie nam od pierwszych krokow jakie postawilismy na jego ulicach. I podoba sie coraz bardziej w miare jego poznawania (szczegolnie po szalonej nocy w salsotece, gdzie do tanca porwali nas szescdziesiecioletnia pani z panem! Jednak nikt na parkiecie nie byl w stanie im dorownac! Latynosi maja taniec we krwi - mlodzi, starzy, grubi i chudzi - wszyscy roztanczeni, rozesmiani).

W salsotece...
:)
Zwiedzanie Santiago stanelo pod znakiem Ignacego Domeyki. Wczytujac sie w przewodniki, ogladajac mapy i szperajac w internecie staralismy sie wyszukac jak najwiecej informacji o polskim naukowcu, ktory zdecydowanie bardziej znany jest w Chile niz w Polsce. Zasluzony w badaniu chilijskich mineralow (nawet jego nazwiskiem nazwano odkryty przez niego mineral - domeykit), meteorytow znalezionych na pustyni Atacama kilkukrotnie byl wybierany na rektora Universidad de Chile, na ktorym takze wykladal. Jego badania daly szanse rozwoju przemyslu gorniczego w Chile co przyspieszylo rozwoj calego kraju.

Ulica Domeyki w Santiago de Chile oraz dom polskiego naukowca
Popiersie Domeyki w Museo Nacional

Grob na Cmentarzu Glownym

poniedziałek, 9 lutego 2009

Z widokiem na dach obu Ameryk.


Obserwowana do tej pory z Mendozy sciana Andow wydawala sie taka szara i jednolita. Jednak im bardziej zaglebialismy sie pomiedzy coraz wyzsze szczyty, wywieraly one na nas coraz wieksze wrazenie. Masywne i tak niepoukladane. Balagan geologiczny. Przerozne kolory, warstwy, faldowania. Czerwien przechodzi w braz, szarosc. Gdzieniegdzie biale, zielonkawe nalecialosci. Wodospady, doliny, sucholubne rosliny, roznorodne kaktusy. Wszystko na tle glebokiego, blekitnego nieba. Autobus ciezko posuwa sie naprzod - 180km od miasta, non-stop pod gore. Powoli pokonuje roznice wysokosci wynoszaca 2000m. A stamtad, z wioski Puente del Inca, gdzie podziwiac mozemy naturalny most skalny, idziemy kilka kilometrow, bo stanac twarza w twarz z najwyzszym szczytem swiata spoza Himalajow. Aconcagua. Goruje nad otaczajacymi ja szczytami. Potezna, okryta lodowcami. Po prostu piekna...

sobota, 7 lutego 2009

Bodegas y degustación... czyli Mendozy ciag dalszy.


Poznawanie Mendozy i okolic (my, jak wiekszosc turystow, odwiedzilismy pobliskie Maípu) nie moze sie obyc sie bez zwiedzania bodeg i degustacji wina. Winnice i gaje oliwne, osniezone Andy, slonce i wino. Nic dodac, nic ujac.

czwartek, 5 lutego 2009

Z Bariloche do zaglebia argentynskiego wina. MENDOZA!

Kilka zdjec z Bariloche i slow o wyjezdzie do Mendozy:


Plac glowny w San Carlos de Bariloche


Miasto po prostu obcieka czekolada. Na kazdym rogu sklepy ze slodyczami, piekne wystawy, slodkie zapachy... Trzeba miec bardzo duzo silnej woli lub byc niskobudzetowym turysta, aby nie dac sie skusic! Z nami nie jest jeszcze tak zle - skosztowalismy tych slynnych na cala Argentyne wyrobow. Niezle, ale czekoladziarni Wedla nie przebija!


Jezioro Nahuel Huapi i sjesta w promieniach slonecznych...





Kilka dni na terenie Parku Narodowego Nahuel Huapi i czas w droge. Nastepnym naszym celem jest zaglebie argentynskiego wina - Mendoza. Oczywiscie sprobowalismy wyruszyc autostopem, ale nie skonczylo sie to sukcesem. Autokar niestety dopiero nastepnego dnia. Noc spedzilismy na terminalu autobusowym wygladajac jak bezdomni. Ale nie bylismy jedyni (przynajmniej nie bylo tak zimno jak w El Chaltèn i mielismy dach nad glowa). Nastepnego dnia, "juz" o 13:00 odjechalismy z Bariloche. Z wizja wypoczecia i wyspania sie w autokarze. Wizja zniknela gdy okazalo sie, ze klimatyzacja w "wysokiej klasy" autokarze nie ma najmniejszego zamiaru zadzialac. 19h jazdy przed nami, w upale. Nie bylo to mile doswiadczenie - jedno jest pewne - wypoczac nam sie nie udalo. Koszmarne 19h, obciekajace potem, mijalo powoli. Zle samopoczucie nieco rekompensowaly widoki za oknem i nasze pierwszorzedne miejsca w autokarze - na pietrze, przy przedniej szybie:





Do Mendozy dojechalismy rankiem nastepnego dnia. Od razu przezylismy szok cenowy, gdy na dworcu uprzejmy pan wcisnal nam ulotke reklamujaca hostel w centrum, gdzie pokoj dwuosobowy ze sniadaniem i darmowym dostepem do internetu kosztuje polowe lub jedna trzecia tego, co zaplacilibysmy w Patagonii. Ale i tak nie korzystamy z oferty, poniewaz w Mendozie zatrzymujemy sie u Agentynczyka z Hospitality Club. Szczesliwie zastajemy go w domu zanim wychodzi do pracy. A wiec kilka dni w Mendozie i jej okolicach przed nami...