sobota, 14 lutego 2009

Po drugiej stronie Andow.

Hospitality Club ma niezliczona ilosc zalet. Ciezko nam jest sie zebrac i wyjechac z Mendozy, wiec moment wyjazdu przekladamy o jeden dzien, by moc zaserwowac naszym przyjaciolom typowo polska kuchnie. W Argentynie na szczescie mozemy dostac w sklepach buraki (co w Chile okazuje sie byc niestety nierealne), wiec tradycyjne schabowe z ubitymi ziemniakami i kapusta moglismy urozmaicic surowka z burakow (ech... kuchnia poludniowoamerykanska jest niezla, ale nam akurat nie zastapi polskich smakow). Co zupelnie jak pierogi na Wigilie, zrobilo furore!

Pozegnalna kolacja w klimatycznym domu Juliana
Przejazd do Santiago de Chile tez nie byl nudny. Kilkunastoosobowy busik, z wypadajacymi drzwiami, wlokl sie pod gore pokonujac zakret za zakretem kordyliere Andow, by zaraz za granica zaczac sie toczyc w dol chyba jedna z najbardziej spektakularnych serpentyn swiata (przejscie graniczne zwie sie Los Libertadores)! Z naprzeciwka, ledwo sapiac, co rusz mijaly nas ogromne ciezarowki (tutaj sa one wieksze niz w Europie). Zadnych barierek, wesola, glosna muzyka w busiku (plus wypadajace drzwi, ktore teraz na szczescie nie wypadly), zimny wiatr we wlosach (bo busik byl terroryzowany przez starszego Chilijczyka, ktory nikomu nie pozwalal zamknac okna, przy czym sam siedzial w kurtce) dziesiatki siatek i toreb (Chilijczycy wracali do domow po zakupach w Mendozie) i dziesiatki zakretow. Brakowalo jeszcze w srodku klatek z kurami i rozwrzeszczanych dzieci. Ta blisko osmiogodzinna przeprawa przez Andy zdecydowanie bardziej przypominala transport poludniowoamerykanski niz wszystkie te luksusowe, dwupietrowe autokary rozpieszczajace podroznych (z wylaczeniem tego, w ktorym nie dzialala klimatyzacja).

SANTIAGO DE CHILE


Mieszkamy znow u osob z Hospitality Club. W samym centrum miasta - rozpalonym do czerwonosci. Temperatura w Santiago oscyluje wokol 33 stopni - miasto niestety nie jest ocienione jak ulice Mendozy, wysokie, nagrzane budynki zatrzymuja ruch powietrza, tysiace samochodow, tysiace ludzi. Nad ulicami i chodnikami unosi sie falujace powietrze. Wychodzimy z domu, a zycie wre w najlepsze: Na kazdym rogu ulicy straganiki ze smiesznie tanimi i niesamowicie pysznymi owocami (O, Argentyno! Gdybys miala ceny jak Chile...) - objadamy sie slodkimi truskawkami, winogronami, brzoskwiniami, arbuzami. Opijamy sie typowym chilijskim mote con huesillas - w tlumaczeniu na polski jest to schlodzony kompot z suszonych brzoskwin z kasza! Cudownie gasi pragnienie i syci. Miasto jest przyjazne, nowoczesne i calkiem ladne. Spodobalo sie nam od pierwszych krokow jakie postawilismy na jego ulicach. I podoba sie coraz bardziej w miare jego poznawania (szczegolnie po szalonej nocy w salsotece, gdzie do tanca porwali nas szescdziesiecioletnia pani z panem! Jednak nikt na parkiecie nie byl w stanie im dorownac! Latynosi maja taniec we krwi - mlodzi, starzy, grubi i chudzi - wszyscy roztanczeni, rozesmiani).

W salsotece...
:)
Zwiedzanie Santiago stanelo pod znakiem Ignacego Domeyki. Wczytujac sie w przewodniki, ogladajac mapy i szperajac w internecie staralismy sie wyszukac jak najwiecej informacji o polskim naukowcu, ktory zdecydowanie bardziej znany jest w Chile niz w Polsce. Zasluzony w badaniu chilijskich mineralow (nawet jego nazwiskiem nazwano odkryty przez niego mineral - domeykit), meteorytow znalezionych na pustyni Atacama kilkukrotnie byl wybierany na rektora Universidad de Chile, na ktorym takze wykladal. Jego badania daly szanse rozwoju przemyslu gorniczego w Chile co przyspieszylo rozwoj calego kraju.

Ulica Domeyki w Santiago de Chile oraz dom polskiego naukowca
Popiersie Domeyki w Museo Nacional

Grob na Cmentarzu Glownym