środa, 25 marca 2009

Ostatnie chwile w Argentynie...

Wiecej wspomnien niestety juz nie nazbieramy podczas tej podrozy - rozdzial sie zamyka. Cos przez skore czujemy, ze nastepne kolekcjonowac bedziemy w Azji, ale troche czasu jeszcze musi uplynac...
Plecaki spakowane, ostatnie spacery, ostatnie spotkania ze znajomymi, ostatnie kroki tanga w Argentynie. Rodzinom i przyjaciolom i wszystkim innym dziekujemy za wszelkie wsparcie w mailach i komentarzach!
...i do zobaczenia za kilka dni w "wiosennej" Polsce!

piątek, 20 marca 2009

No i kolo sie zamyka...

Wielkie Buenos Aires! Z przyjemnoscia wracamy do tego miasta. Zatrzymujemy sie w tym samym miejscu, w ktorym mieszkalismy przed blisko czterema miesiacami. Tutaj wszystko sie zaczelo - tutaj bylismy glodni wrazen i z niecierpliwoscia czekalismy na rozpoczecie podrozy. Tutaj tez wszystko sie konczy - tysiace zdjec, tysiace kilometrow, setki wspomnien, dziasiatki zawartych znajomosci. I tylko kilka dni przed nami. O niczym juz nie musimy myslec, niczego wiecej nie musimy planowac.

W Buenos Aires zaglebiamy sie w dzielnice, na zwiedzenie ktorych zabraklo nam czasu poprzednim razem. W kolorowej La Boca i w samym sercu starego San Telmo ogladamy popisy par tanczacych tango. Klimatyczne zakatki, wszedzie muzyka i uliczni artysci...

Wszystko za kilka dni sie skonczy, ale poki co wciaz tu jestesmy - w goracym sloncu, w latynoamerykanskiej atmosferze. Korzystamy wiec jak mozemy i na pozegnanie wybierzemy sie na koncert muzyki tango i profesjonalne lekcje tanca w Buenos Aires!

poniedziałek, 16 marca 2009

Jesienne Montevideo w rytmie tanga.


Mauro, Natalia i my. Zamierzaja sie wybrac w podroz po swiecie,
podczas ktorej beda zarabiac tanczac tango.
Jest szansa, ze i w Polsce bedziemy mieli okazje zobaczyc ich w akcji :)


Nowy kraj, nowe wrazenia. Mieszkamy u mlodej pary (slub odbyl sie 20 lutego!) i niezwykle szybko znalezlismy wspolny jezyk. Co wiecej - my stalismy sie kucharzami i nauczycielami polskiego, Mauro i Natalia natomiast zostali naszymi nauczycielami tanga i przewodnikami po urugwajskiej stolicy! W pierwszy dzien pieknej pogody (Montevideo przywitalo nas jesiennymi burzami i ulewnymi deszczami. Z trudem utrzymywalismy sie na nogach chodzac po wietrznych, szarych ulicach miasta) zabieraja nas na skuterowa wycieczke po miescie. Podziwiamy piaszczyste plaze ciagnace sie wzdluz calego miasta, poszczegolne dzielnice miasta zroznicowane pod wieloma wzgledami, stare budynki, parki, place. Az w koncu piekna pogoda zamienia sie w tropikalna burze. Rozowe blyskawice rozdzieraja niebo, cieply deszcz uderzajacy z ogromna predkoscia w odsloniete czesci ciala (no przeciez dopiero co bylo z 30 stopni!) boli niemilosiernie. W przeciagu kilku minut ulice, pod przykrywa ogromnej burzowej chmury, tona w ciemnosciach i zamieniaja sie w porywiste strumienie. Wszystko przemoczone do suchej nitki i usmiechy na ustach...


Z Natalia bylysmy tematem meskich uwag na ulicy.
Nie wspominajac o rejestracji skutera.



Rozswietlone centrum i stare miasto Montevideo
- widok z dzielnicy Cerro, w ktorej mieszkamy.



Dzielnica Cerro jest dzielnica imigrantow (praktycznie cala ludnosc Urugwaju jest imigrantami). Wsrod nazw ulic znalezlismy i polska! Jednak wydaje sie, ze jest to jedna z najgorszej jakosci ulic (praktycznie jej po prostu nie ma - miejscami wyglada jak sciezka wydetana pomiedzy krzakami), jakie w Montevideo dotychczas widzielismy...

Urugwajczycy - niezaleznie od wszystkiego - zawsze z termosem i mate pod pacha. Zdarza sie to nawet w kosciolach. W Urugwaju mate jest duzo bardziej popularna niz w Argentynie (choc w Argentynie nie przypuszcalismy, ze jest to niemozliwe). Z dotychczasowych obserwacji wynika, ze mieszkancy kazdego z odwiedzonych do tej pory krajow (z wylaczeniem Boliwii, ktora jest zupelnie innym swiatem) uwazaja te same potrawy i zwyczaje za najbardziej charakterystyczne akurat dla ich ojczyzny. I wszedzie, gdy dzielimy sie obserwacjami, spotykamy sie z powaznymi minami i lekkim oburzeniem!


Tango... Nasze pierwsze kroki tanga sprawiaja wrazenie, jakby mialy sie przerodzic w pasje... Muzyka i taniec wciaga nas, sprawia wielka przyjemnosc i po drugiej lekcji mozemy sie juz pochwalic pierwszymi udanymi podstawowymi figurami. Ale niestety nasz pobyt w Montevideo zbliza sie ku koncowi i nauke bedziemy musieli kontynuowac w Polsce. Co z tego wyjdzie - zobaczymy!


Troche czasu poswiecilismy takze na obserwowanie kolibrow, ktore chetnie przylatuja do ogrodka. Uwierzcie, na tym zdjeciu JEST koliber i jest to jedne z najlepszych zdjec, jakie udalo sie nam zrobic. Te male cuda natury sa po prostu nieuchwytne...

sobota, 7 marca 2009

Szesnastowieczna Cordóba

Z Salty w miare szybko przenieslismy sie do jednego z najstarszych miast argentynskich (rozmiarami dorownujacemu Warszawie). Cordobe zalozono z koncem szesnastego wieku. Miasto oczywiscie jak najbardziej zachowuje charakter latynoamerykanski - uklad ulic jak wszedzie tutaj przypomina szachownice. Cordoba, pomiedzy nowymi, wielopietrowymi budynkami kryje skarby swiatowego dziedzictwa UNESCO. Ulice oblegane przez tlumy.

Mieszkamy na obrzezach miasta, znow korzystajac z goscinnosci osob nalezacych do Hospitality Club. W domu spotykamy pare Polakow podrozojacych po Ameryce mniej wiecej tyle czasu, co my. Magda z Adamem podrozuja jednak zupelnie inna trasa, milo wiec bylo powymieniac sie wlasnymi doswiadczeniami i uwagami. Po jednym dniu wychodzi na to, ze raz spotkalismy sie juz w Warszawie i mamy wspolnych znajomych!!!

Zmeczenie podroza juz nie daje sie nam tak bardzo cieszyc poznawaniem miasta. Udajemy sie w poszukiwaniu Polonii w Cordobie, kierujac sie pod kolejny wskazany adres. Niestety - i tym razem nie konczy sie to powodzeniem. Co wiecej, moglo sie skonczyc zle, poniewaz przypadkiem trafiamy w wydawaloby sie spokojne, ale niebezpieczne dzielnice miasta i stajemy sie niedoszlymi ofiarami napasci. Faktem jest, ze gdyby zlodziejom naprawde zalezalo na kradziezy, nie mieli by najmniejszego problemu z nasza dwojka (byli to trzej mlodzi mezczyzni). Na szczescie tylko jeden z nich wykazywal najwieksza agresje wiec korzystajac z szansy w przepychankach wybieglismy na ulice, na ktorej (na nasz ratunek) nadjezdzal dwupietrowy autokar wycieczkowy. Otworzyl nam drzwi i w biegu wskoczylismy do srodka... Kierowca poczestowal nas napojem, argentynskimi ciasteczkami alfajores i przestrzegl, ze Cordóba dla turystow jest bezpieczna tylko w centrum. Wysiedlismy na dworcu autobusowym.

Bylo zle, musi byc lepiej: przypadkiem natykamy sie na promocyjne bilety autokarowe z Cordóby do Montevideo - bezposrednie, w niskiej cenie! Niesamowite - sa miejsca na jutro, a autokar bedzie najwyzszej klasy jakim do tej pory jechalismy. Bez zastanawiania kupujemy bilety. Potrzeba nam czegos nowego, w Urugwaju jeszcze nas nie bylo... Zatem jutro wyjezdzamy!

środa, 4 marca 2009

Argentyna, Argentyna! Powrot do cywilizacji.

Autobus do granicy boliwijsko-argentynskiej odjechal. Odjechal o czasie. Co wiecej - odjechal PRZED czasem, wiec mielismy tylko nadzieje, ze wszyscy, ktorzy chcieli sie nim zabrac - uczynili to. Bo fakt, ze osob jest wiecej niz miejsc siedzacych o niczym nie swiadczyl. Podroz przebiegla bez wiekszych niespodzianek. Wsrod mniejszych znalazl sie znow smrod palonego silnika i kilkukrotne problemy z uruchomieniem autokaru. Czyli nic powaznego.

Przekroczenie granicy nie przynioslo zadnych problemow, ani nie musielismy za nic placic, ani nie przetrzepywali naszych bagazy - mozna wrecz powiedziec ze poczulismy pewien niedosyt i rozczarowanie: poszlo jak po masle. Udalo nam sie takze zalapac na autokar do Salty! Jechalismy noca i wtedy dopiero zaczelo sie przeszukiwanie bagazy... Dwukrotnie wysadzali nas na posterunkach policji w srodku nocy, ustawiali w kolejkach z bagazami i mniej lub bardziej skrupulatnie policja wyjmowala rzeczy z walizek i toreb przeszukujac rzecz po rzeczy, obmacujac walizki itp. Niejeden worek z liscmi koki sie znalazl, jednak mimo, ze koka w Argentynie jest nielegalna, policja patrzyla na to z przymruzeniem oka.

W Salcie tez spotkala nas niespodzianka, tym razem z zakwaterowaniem - pierwszy raz Hospitality Club zawiodlo, co wynikalo zdaje sie z "niedogadania sie" pomiedzy czlonkami rodziny, wiec nie chcac sprawiac klopotow i mieszkac w skwaszonej atmosferze wybralismy sie szukac taniego hostelu.
Mieszkamy wiec w centrum miasta. Koscioly, katedry, zabytki, architektura kolonialna i przypadkowe odwiedziny u rodziny polskiego pochodzenia podczas poszukiwania Kola Polakow w Salcie - tak mija czas. Nasze organizmy po dluzszym przebywaniu na wysokosciach dochodza do siebie i spokojnie mozemy odetchnac pelna piersia.

niedziela, 1 marca 2009

Maraton problemow, niespodzianek i przygod. BOLIWIA.

Boliwia. Tutaj pierwszy raz mowiono na nas "gringo". Tutaj pierwszy raz mielismy duze problemy (na szczescie nie zagrazajace naszemu zyciu :) ). Tutaj pierwszy raz poczulismy sie jak w kraju rozwijajacym sie. Boliwia odstaje pod kazdym wzgledem od Argentyny i Chile, o ktorych juz co nieco mozemy powiedziec i mamy wyrobione zdanie. Boliwia rzucila nas na kolana swoimi krajobrazami i cudami natury. Zachwycila tym, ze tradycja zyje, co widac na kazdym kroku. Ale przez 7 dni spedzonych do tej pory w Boliwii spotkalo nas wiecej problemow niz w calej podrozy razem wzietej. Problemow pojawiajacych sie wszedzie, niemilych niespodzianek, przygod. Ale czym bylby czteromiesieczny wyjazd bez problemow?... A bylo to tak:
Juz przy przekraczaniu granicy Chile-Boliwia pojawia sie pierwszy problem. Wczesniej sprawdzalismy informacje dotyczace przekraczania granicy, wiz i innych wymogow stawianych przy wjezdzie do Boliwii. Ani slowa o oplacie. Oplata nie byla bardzo wysoka, ale problem tkwil w tym, ze mielismy przy sobie tylko odliczone na autobus z granicy do Uyuni peso chilijske. W dwoch miejscach dowiadywalismy sie o koszty biletu autobusowego. Juz pod koniec drogi, kiedy jeden z kierowcow zaczal zbierac pieniadze za bilety (ktorych namacalnie nie dostalismy ani nie widzielismy na oczy) okazuje sie, ze sa prawie poltora raza drozsze. Zaraz po przyjezdzie do Uyuni idziemy wiec do bankomatu by oddac reszte pieniedzy za bilety. Na ulicach Uyuni karnawal trwa w najlepsze (w koncu to jeden z ostatnich jego dni). Ciezko jest sie przedrzec do bankomatu suchym (miloscia kazdego Boliwijczyka - starego i mlodego - jest chyba w okresie karnawalu rzucanie balonami z woda w przechodniow i oblewanie karabinami (zeby karabinami... bazukami!) wodnymi).
Tradycyjnie ubrane kobiety, tradycyjny "bar uliczny" w Uyuni
Bankomat nie dziala. Jest niedzielne popoludnie. Poniedzialek i wtorek to swieto narodowe, podczas ktorego zabawa na ulicach sie wzmaga. Bankomat w te dni nie ma zamiaru zaczac dzialac. Zadluzeni, z garstka boliwijskich pieniedzy (na szczescie dzialal kantor i mielismy resztke peso argentynskiego) mielismy przed soba wizje glodowania przez 2 dni i zycia w hostelach na kredyt. Chleb i woda jako tako starczyly na przezycie, do tego doszla niestety wysokosc na jakiej sie znajdowalismy, a do ktorej nie bylismy przyzwyczajeni. Lekkie bole glowy, zmeczenie, szybkie bicie serca. Tak minelo 2,5 dnia (dodatkowo uciekajac przed latajacymi balonami z woda, niestety nieskutecznie - czulismy sie jak zbite psy). Czwartego dnia - po zakonczeniu karnawalu otwarto bank! I zaczeto naprawiac bankomat! Nadzieja rosnie w oczach. Przed bankomatem stoi trzydziestu turystow. Za nami z biegiem czasu ustawia sie drugie tyle. Pierwszy udany wyciag pieniedzy zakonczyl sie owacjami... po 40 minutach i my mamy pieniadze!!! Oplacamy zalegle noclegi, oplacamy takze trzydniowa wycieczke po regionie Potosí i dwie godziny pozniej siedzimy w Toyocie Land Cruiser pedzac dziurawymi drogami w strone najwiekszego na swiecie solniska - Salar de Uyuni.
Bezkresne solne pole, domy i hotele zbudowane z soli, kilkunastometrowe kaktusy majace ponad 1200 lat. Wulkany, gejzery, ziemia rozgrzana magma. Kolorowe jeziora, stada flamingow, wikunii i lam. Fantazyjne ksztalty skal, pustynie. Wszystko w towarzystwie czworki innych turystow i wesolej boliwijskiej pary - naszej kucharki Dalii i kierowcy/przewodnika Franza (oboje mieli po 20 lat i byli juz doswiadczonymi pracownikami).
Wycieczka przebiegla cudownie. Moglismy sie wreszcie oderwac od Uyuni i naszych tamtejszych problemow. Jedyne, co stanelo nam na drodze do choroba wysokosciowa (zlagodzona liscmi koki). Przebywalismy na ponad 4200 metrach (w porywach dochodzacych do 5300), do czego nasze organizmy nie zdazyly sie przyzwyczaic.
Solne pole po horyzont
Skaly, skaly, skaly...
Badanie organoleptyczne w toku... wynik: Oj, slone, slone!

Salar de Uyuni jest niezwykly...

Bliskie spotkania z natura


Wyspa Incahuasi


Lamy tez chodza tradycyjnie ubrane.
Niestety, z cala przykroscia stwierdzamy,
ze mieso z lamy bardzo nam smakowalo.

Najprawdziwszy grzyb skalny, najprawdziwszy gejzer.

Bajeczne kolory boliwijskich pustkowi

Vicuña na tle flamencos
Po powrocie z wycieczki, nieco zmeczeni ale z usmiechami na ustach i niewyobrazalna liczba zdjec czeka nas ostatnia, krotka noc w Uyuni. O 5:30 ma zostac podstawiony autokar do Villazón - miasta lezacego na granicy z Argentyna. Pogoda sie popsula, o wschodzie slonca przenikliwe zimno uprzykrzalo nam oczekiwanie na spozniony oczywiscie autokar. Przyjechal o 8:00 i tak naprawde dopiero wtedy zaczely sie problemy. Podroz, majaca trwac 9-10h zamienia sie w meczarnie. W chwili, gdy uzupelniamy bloga trwa juz 27,5h. Drogi w Boliwii poprzecinaly rwace rzeki. Przed jedna z nich musielismy czekac, otoczeni pieknymi wydmami (ktorych piekna jednak wtedy nie docenialismy), az poziom wody opadnie. Opadnie, czy nie opadnie? W sumie nie wiadomo. Kierowca mowi, ze mamy czekac, wiec czekamy.

Czekamy na pustyni az poziom wody w rzece opadnie i bedziemy mogli jechac dalej...
Z dwoma bulkami i butelka wody w plecaku... 4 godziny pozniej ruszamy i z sercem w gardle przekraczamy rzeke. Autokar rzezi, przechyla, ryczy i w koncu wyjezdza na druga strone... Potem czekalo nas jeszcze wiele przystankow (przy kazdej okazji, gdy wnetrze autokaru wypelnial dym o zapachu palonego silnika, gdy na drodze lezaly przeszkody w postaci oberwanych ze zboczy kamieni). Po blisko 12 godzinach docieramy do pierwszej miejscowosci, w ktorej mielismy byc po 3 - 4 godzinach jazdy. Na miejscu okazuje sie, ze dalej nie pojedziemy, bo autokar sie do tego nie nadaje. Czekamy na podstawienie innego. Chwile pozniej jednak kierowca zmienia zdanie i mowi, ze nie pojedziemy dzis w ogole, bo w gorach moze padac i byc bardzo niebezpiecznie na drogach. Noc spedzamy w autokarze stojacym na parkingu w miescie, pozwijani w chinskie "9". Rankiem, jeszcze przed wschodem slonca ruszamy tym samym autokarem (noca znalazl sie w miescie mechanik, wpierw rozlozyl a potem zlozyl autokar na czesci - chyba z powodzeniem). Kolejna, bardzo powolna przeprawa przez gory, przepasci i piekne kaniony do Tupizy, gdzie ostatecznie zegnamy sie ze starym autokarem i czekamy na przesiadke do granicy. Mielismy czekac 40 minut, poczekamy ponad 4 godziny...
I wlasnie w tej chwili czekamy. Trzymajcie kciuki za to, by autokar odjechal o czasie (albo w ogole odjechal) i dotarl na miejsce! I zeby na granicy boliwijsko-argentynskiej zaden celnik nie robil problemow z niewiadomo czego...