niedziela, 1 marca 2009

Maraton problemow, niespodzianek i przygod. BOLIWIA.

Boliwia. Tutaj pierwszy raz mowiono na nas "gringo". Tutaj pierwszy raz mielismy duze problemy (na szczescie nie zagrazajace naszemu zyciu :) ). Tutaj pierwszy raz poczulismy sie jak w kraju rozwijajacym sie. Boliwia odstaje pod kazdym wzgledem od Argentyny i Chile, o ktorych juz co nieco mozemy powiedziec i mamy wyrobione zdanie. Boliwia rzucila nas na kolana swoimi krajobrazami i cudami natury. Zachwycila tym, ze tradycja zyje, co widac na kazdym kroku. Ale przez 7 dni spedzonych do tej pory w Boliwii spotkalo nas wiecej problemow niz w calej podrozy razem wzietej. Problemow pojawiajacych sie wszedzie, niemilych niespodzianek, przygod. Ale czym bylby czteromiesieczny wyjazd bez problemow?... A bylo to tak:
Juz przy przekraczaniu granicy Chile-Boliwia pojawia sie pierwszy problem. Wczesniej sprawdzalismy informacje dotyczace przekraczania granicy, wiz i innych wymogow stawianych przy wjezdzie do Boliwii. Ani slowa o oplacie. Oplata nie byla bardzo wysoka, ale problem tkwil w tym, ze mielismy przy sobie tylko odliczone na autobus z granicy do Uyuni peso chilijske. W dwoch miejscach dowiadywalismy sie o koszty biletu autobusowego. Juz pod koniec drogi, kiedy jeden z kierowcow zaczal zbierac pieniadze za bilety (ktorych namacalnie nie dostalismy ani nie widzielismy na oczy) okazuje sie, ze sa prawie poltora raza drozsze. Zaraz po przyjezdzie do Uyuni idziemy wiec do bankomatu by oddac reszte pieniedzy za bilety. Na ulicach Uyuni karnawal trwa w najlepsze (w koncu to jeden z ostatnich jego dni). Ciezko jest sie przedrzec do bankomatu suchym (miloscia kazdego Boliwijczyka - starego i mlodego - jest chyba w okresie karnawalu rzucanie balonami z woda w przechodniow i oblewanie karabinami (zeby karabinami... bazukami!) wodnymi).
Tradycyjnie ubrane kobiety, tradycyjny "bar uliczny" w Uyuni
Bankomat nie dziala. Jest niedzielne popoludnie. Poniedzialek i wtorek to swieto narodowe, podczas ktorego zabawa na ulicach sie wzmaga. Bankomat w te dni nie ma zamiaru zaczac dzialac. Zadluzeni, z garstka boliwijskich pieniedzy (na szczescie dzialal kantor i mielismy resztke peso argentynskiego) mielismy przed soba wizje glodowania przez 2 dni i zycia w hostelach na kredyt. Chleb i woda jako tako starczyly na przezycie, do tego doszla niestety wysokosc na jakiej sie znajdowalismy, a do ktorej nie bylismy przyzwyczajeni. Lekkie bole glowy, zmeczenie, szybkie bicie serca. Tak minelo 2,5 dnia (dodatkowo uciekajac przed latajacymi balonami z woda, niestety nieskutecznie - czulismy sie jak zbite psy). Czwartego dnia - po zakonczeniu karnawalu otwarto bank! I zaczeto naprawiac bankomat! Nadzieja rosnie w oczach. Przed bankomatem stoi trzydziestu turystow. Za nami z biegiem czasu ustawia sie drugie tyle. Pierwszy udany wyciag pieniedzy zakonczyl sie owacjami... po 40 minutach i my mamy pieniadze!!! Oplacamy zalegle noclegi, oplacamy takze trzydniowa wycieczke po regionie Potosí i dwie godziny pozniej siedzimy w Toyocie Land Cruiser pedzac dziurawymi drogami w strone najwiekszego na swiecie solniska - Salar de Uyuni.
Bezkresne solne pole, domy i hotele zbudowane z soli, kilkunastometrowe kaktusy majace ponad 1200 lat. Wulkany, gejzery, ziemia rozgrzana magma. Kolorowe jeziora, stada flamingow, wikunii i lam. Fantazyjne ksztalty skal, pustynie. Wszystko w towarzystwie czworki innych turystow i wesolej boliwijskiej pary - naszej kucharki Dalii i kierowcy/przewodnika Franza (oboje mieli po 20 lat i byli juz doswiadczonymi pracownikami).
Wycieczka przebiegla cudownie. Moglismy sie wreszcie oderwac od Uyuni i naszych tamtejszych problemow. Jedyne, co stanelo nam na drodze do choroba wysokosciowa (zlagodzona liscmi koki). Przebywalismy na ponad 4200 metrach (w porywach dochodzacych do 5300), do czego nasze organizmy nie zdazyly sie przyzwyczaic.
Solne pole po horyzont
Skaly, skaly, skaly...
Badanie organoleptyczne w toku... wynik: Oj, slone, slone!

Salar de Uyuni jest niezwykly...

Bliskie spotkania z natura


Wyspa Incahuasi


Lamy tez chodza tradycyjnie ubrane.
Niestety, z cala przykroscia stwierdzamy,
ze mieso z lamy bardzo nam smakowalo.

Najprawdziwszy grzyb skalny, najprawdziwszy gejzer.

Bajeczne kolory boliwijskich pustkowi

Vicuña na tle flamencos
Po powrocie z wycieczki, nieco zmeczeni ale z usmiechami na ustach i niewyobrazalna liczba zdjec czeka nas ostatnia, krotka noc w Uyuni. O 5:30 ma zostac podstawiony autokar do Villazón - miasta lezacego na granicy z Argentyna. Pogoda sie popsula, o wschodzie slonca przenikliwe zimno uprzykrzalo nam oczekiwanie na spozniony oczywiscie autokar. Przyjechal o 8:00 i tak naprawde dopiero wtedy zaczely sie problemy. Podroz, majaca trwac 9-10h zamienia sie w meczarnie. W chwili, gdy uzupelniamy bloga trwa juz 27,5h. Drogi w Boliwii poprzecinaly rwace rzeki. Przed jedna z nich musielismy czekac, otoczeni pieknymi wydmami (ktorych piekna jednak wtedy nie docenialismy), az poziom wody opadnie. Opadnie, czy nie opadnie? W sumie nie wiadomo. Kierowca mowi, ze mamy czekac, wiec czekamy.

Czekamy na pustyni az poziom wody w rzece opadnie i bedziemy mogli jechac dalej...
Z dwoma bulkami i butelka wody w plecaku... 4 godziny pozniej ruszamy i z sercem w gardle przekraczamy rzeke. Autokar rzezi, przechyla, ryczy i w koncu wyjezdza na druga strone... Potem czekalo nas jeszcze wiele przystankow (przy kazdej okazji, gdy wnetrze autokaru wypelnial dym o zapachu palonego silnika, gdy na drodze lezaly przeszkody w postaci oberwanych ze zboczy kamieni). Po blisko 12 godzinach docieramy do pierwszej miejscowosci, w ktorej mielismy byc po 3 - 4 godzinach jazdy. Na miejscu okazuje sie, ze dalej nie pojedziemy, bo autokar sie do tego nie nadaje. Czekamy na podstawienie innego. Chwile pozniej jednak kierowca zmienia zdanie i mowi, ze nie pojedziemy dzis w ogole, bo w gorach moze padac i byc bardzo niebezpiecznie na drogach. Noc spedzamy w autokarze stojacym na parkingu w miescie, pozwijani w chinskie "9". Rankiem, jeszcze przed wschodem slonca ruszamy tym samym autokarem (noca znalazl sie w miescie mechanik, wpierw rozlozyl a potem zlozyl autokar na czesci - chyba z powodzeniem). Kolejna, bardzo powolna przeprawa przez gory, przepasci i piekne kaniony do Tupizy, gdzie ostatecznie zegnamy sie ze starym autokarem i czekamy na przesiadke do granicy. Mielismy czekac 40 minut, poczekamy ponad 4 godziny...
I wlasnie w tej chwili czekamy. Trzymajcie kciuki za to, by autokar odjechal o czasie (albo w ogole odjechal) i dotarl na miejsce! I zeby na granicy boliwijsko-argentynskiej zaden celnik nie robil problemow z niewiadomo czego...