środa, 25 marca 2009

Ostatnie chwile w Argentynie...

Wiecej wspomnien niestety juz nie nazbieramy podczas tej podrozy - rozdzial sie zamyka. Cos przez skore czujemy, ze nastepne kolekcjonowac bedziemy w Azji, ale troche czasu jeszcze musi uplynac...
Plecaki spakowane, ostatnie spacery, ostatnie spotkania ze znajomymi, ostatnie kroki tanga w Argentynie. Rodzinom i przyjaciolom i wszystkim innym dziekujemy za wszelkie wsparcie w mailach i komentarzach!
...i do zobaczenia za kilka dni w "wiosennej" Polsce!

piątek, 20 marca 2009

No i kolo sie zamyka...

Wielkie Buenos Aires! Z przyjemnoscia wracamy do tego miasta. Zatrzymujemy sie w tym samym miejscu, w ktorym mieszkalismy przed blisko czterema miesiacami. Tutaj wszystko sie zaczelo - tutaj bylismy glodni wrazen i z niecierpliwoscia czekalismy na rozpoczecie podrozy. Tutaj tez wszystko sie konczy - tysiace zdjec, tysiace kilometrow, setki wspomnien, dziasiatki zawartych znajomosci. I tylko kilka dni przed nami. O niczym juz nie musimy myslec, niczego wiecej nie musimy planowac.

W Buenos Aires zaglebiamy sie w dzielnice, na zwiedzenie ktorych zabraklo nam czasu poprzednim razem. W kolorowej La Boca i w samym sercu starego San Telmo ogladamy popisy par tanczacych tango. Klimatyczne zakatki, wszedzie muzyka i uliczni artysci...

Wszystko za kilka dni sie skonczy, ale poki co wciaz tu jestesmy - w goracym sloncu, w latynoamerykanskiej atmosferze. Korzystamy wiec jak mozemy i na pozegnanie wybierzemy sie na koncert muzyki tango i profesjonalne lekcje tanca w Buenos Aires!

poniedziałek, 16 marca 2009

Jesienne Montevideo w rytmie tanga.


Mauro, Natalia i my. Zamierzaja sie wybrac w podroz po swiecie,
podczas ktorej beda zarabiac tanczac tango.
Jest szansa, ze i w Polsce bedziemy mieli okazje zobaczyc ich w akcji :)


Nowy kraj, nowe wrazenia. Mieszkamy u mlodej pary (slub odbyl sie 20 lutego!) i niezwykle szybko znalezlismy wspolny jezyk. Co wiecej - my stalismy sie kucharzami i nauczycielami polskiego, Mauro i Natalia natomiast zostali naszymi nauczycielami tanga i przewodnikami po urugwajskiej stolicy! W pierwszy dzien pieknej pogody (Montevideo przywitalo nas jesiennymi burzami i ulewnymi deszczami. Z trudem utrzymywalismy sie na nogach chodzac po wietrznych, szarych ulicach miasta) zabieraja nas na skuterowa wycieczke po miescie. Podziwiamy piaszczyste plaze ciagnace sie wzdluz calego miasta, poszczegolne dzielnice miasta zroznicowane pod wieloma wzgledami, stare budynki, parki, place. Az w koncu piekna pogoda zamienia sie w tropikalna burze. Rozowe blyskawice rozdzieraja niebo, cieply deszcz uderzajacy z ogromna predkoscia w odsloniete czesci ciala (no przeciez dopiero co bylo z 30 stopni!) boli niemilosiernie. W przeciagu kilku minut ulice, pod przykrywa ogromnej burzowej chmury, tona w ciemnosciach i zamieniaja sie w porywiste strumienie. Wszystko przemoczone do suchej nitki i usmiechy na ustach...


Z Natalia bylysmy tematem meskich uwag na ulicy.
Nie wspominajac o rejestracji skutera.



Rozswietlone centrum i stare miasto Montevideo
- widok z dzielnicy Cerro, w ktorej mieszkamy.



Dzielnica Cerro jest dzielnica imigrantow (praktycznie cala ludnosc Urugwaju jest imigrantami). Wsrod nazw ulic znalezlismy i polska! Jednak wydaje sie, ze jest to jedna z najgorszej jakosci ulic (praktycznie jej po prostu nie ma - miejscami wyglada jak sciezka wydetana pomiedzy krzakami), jakie w Montevideo dotychczas widzielismy...

Urugwajczycy - niezaleznie od wszystkiego - zawsze z termosem i mate pod pacha. Zdarza sie to nawet w kosciolach. W Urugwaju mate jest duzo bardziej popularna niz w Argentynie (choc w Argentynie nie przypuszcalismy, ze jest to niemozliwe). Z dotychczasowych obserwacji wynika, ze mieszkancy kazdego z odwiedzonych do tej pory krajow (z wylaczeniem Boliwii, ktora jest zupelnie innym swiatem) uwazaja te same potrawy i zwyczaje za najbardziej charakterystyczne akurat dla ich ojczyzny. I wszedzie, gdy dzielimy sie obserwacjami, spotykamy sie z powaznymi minami i lekkim oburzeniem!


Tango... Nasze pierwsze kroki tanga sprawiaja wrazenie, jakby mialy sie przerodzic w pasje... Muzyka i taniec wciaga nas, sprawia wielka przyjemnosc i po drugiej lekcji mozemy sie juz pochwalic pierwszymi udanymi podstawowymi figurami. Ale niestety nasz pobyt w Montevideo zbliza sie ku koncowi i nauke bedziemy musieli kontynuowac w Polsce. Co z tego wyjdzie - zobaczymy!


Troche czasu poswiecilismy takze na obserwowanie kolibrow, ktore chetnie przylatuja do ogrodka. Uwierzcie, na tym zdjeciu JEST koliber i jest to jedne z najlepszych zdjec, jakie udalo sie nam zrobic. Te male cuda natury sa po prostu nieuchwytne...

sobota, 7 marca 2009

Szesnastowieczna Cordóba

Z Salty w miare szybko przenieslismy sie do jednego z najstarszych miast argentynskich (rozmiarami dorownujacemu Warszawie). Cordobe zalozono z koncem szesnastego wieku. Miasto oczywiscie jak najbardziej zachowuje charakter latynoamerykanski - uklad ulic jak wszedzie tutaj przypomina szachownice. Cordoba, pomiedzy nowymi, wielopietrowymi budynkami kryje skarby swiatowego dziedzictwa UNESCO. Ulice oblegane przez tlumy.

Mieszkamy na obrzezach miasta, znow korzystajac z goscinnosci osob nalezacych do Hospitality Club. W domu spotykamy pare Polakow podrozojacych po Ameryce mniej wiecej tyle czasu, co my. Magda z Adamem podrozuja jednak zupelnie inna trasa, milo wiec bylo powymieniac sie wlasnymi doswiadczeniami i uwagami. Po jednym dniu wychodzi na to, ze raz spotkalismy sie juz w Warszawie i mamy wspolnych znajomych!!!

Zmeczenie podroza juz nie daje sie nam tak bardzo cieszyc poznawaniem miasta. Udajemy sie w poszukiwaniu Polonii w Cordobie, kierujac sie pod kolejny wskazany adres. Niestety - i tym razem nie konczy sie to powodzeniem. Co wiecej, moglo sie skonczyc zle, poniewaz przypadkiem trafiamy w wydawaloby sie spokojne, ale niebezpieczne dzielnice miasta i stajemy sie niedoszlymi ofiarami napasci. Faktem jest, ze gdyby zlodziejom naprawde zalezalo na kradziezy, nie mieli by najmniejszego problemu z nasza dwojka (byli to trzej mlodzi mezczyzni). Na szczescie tylko jeden z nich wykazywal najwieksza agresje wiec korzystajac z szansy w przepychankach wybieglismy na ulice, na ktorej (na nasz ratunek) nadjezdzal dwupietrowy autokar wycieczkowy. Otworzyl nam drzwi i w biegu wskoczylismy do srodka... Kierowca poczestowal nas napojem, argentynskimi ciasteczkami alfajores i przestrzegl, ze Cordóba dla turystow jest bezpieczna tylko w centrum. Wysiedlismy na dworcu autobusowym.

Bylo zle, musi byc lepiej: przypadkiem natykamy sie na promocyjne bilety autokarowe z Cordóby do Montevideo - bezposrednie, w niskiej cenie! Niesamowite - sa miejsca na jutro, a autokar bedzie najwyzszej klasy jakim do tej pory jechalismy. Bez zastanawiania kupujemy bilety. Potrzeba nam czegos nowego, w Urugwaju jeszcze nas nie bylo... Zatem jutro wyjezdzamy!

środa, 4 marca 2009

Argentyna, Argentyna! Powrot do cywilizacji.

Autobus do granicy boliwijsko-argentynskiej odjechal. Odjechal o czasie. Co wiecej - odjechal PRZED czasem, wiec mielismy tylko nadzieje, ze wszyscy, ktorzy chcieli sie nim zabrac - uczynili to. Bo fakt, ze osob jest wiecej niz miejsc siedzacych o niczym nie swiadczyl. Podroz przebiegla bez wiekszych niespodzianek. Wsrod mniejszych znalazl sie znow smrod palonego silnika i kilkukrotne problemy z uruchomieniem autokaru. Czyli nic powaznego.

Przekroczenie granicy nie przynioslo zadnych problemow, ani nie musielismy za nic placic, ani nie przetrzepywali naszych bagazy - mozna wrecz powiedziec ze poczulismy pewien niedosyt i rozczarowanie: poszlo jak po masle. Udalo nam sie takze zalapac na autokar do Salty! Jechalismy noca i wtedy dopiero zaczelo sie przeszukiwanie bagazy... Dwukrotnie wysadzali nas na posterunkach policji w srodku nocy, ustawiali w kolejkach z bagazami i mniej lub bardziej skrupulatnie policja wyjmowala rzeczy z walizek i toreb przeszukujac rzecz po rzeczy, obmacujac walizki itp. Niejeden worek z liscmi koki sie znalazl, jednak mimo, ze koka w Argentynie jest nielegalna, policja patrzyla na to z przymruzeniem oka.

W Salcie tez spotkala nas niespodzianka, tym razem z zakwaterowaniem - pierwszy raz Hospitality Club zawiodlo, co wynikalo zdaje sie z "niedogadania sie" pomiedzy czlonkami rodziny, wiec nie chcac sprawiac klopotow i mieszkac w skwaszonej atmosferze wybralismy sie szukac taniego hostelu.
Mieszkamy wiec w centrum miasta. Koscioly, katedry, zabytki, architektura kolonialna i przypadkowe odwiedziny u rodziny polskiego pochodzenia podczas poszukiwania Kola Polakow w Salcie - tak mija czas. Nasze organizmy po dluzszym przebywaniu na wysokosciach dochodza do siebie i spokojnie mozemy odetchnac pelna piersia.

niedziela, 1 marca 2009

Maraton problemow, niespodzianek i przygod. BOLIWIA.

Boliwia. Tutaj pierwszy raz mowiono na nas "gringo". Tutaj pierwszy raz mielismy duze problemy (na szczescie nie zagrazajace naszemu zyciu :) ). Tutaj pierwszy raz poczulismy sie jak w kraju rozwijajacym sie. Boliwia odstaje pod kazdym wzgledem od Argentyny i Chile, o ktorych juz co nieco mozemy powiedziec i mamy wyrobione zdanie. Boliwia rzucila nas na kolana swoimi krajobrazami i cudami natury. Zachwycila tym, ze tradycja zyje, co widac na kazdym kroku. Ale przez 7 dni spedzonych do tej pory w Boliwii spotkalo nas wiecej problemow niz w calej podrozy razem wzietej. Problemow pojawiajacych sie wszedzie, niemilych niespodzianek, przygod. Ale czym bylby czteromiesieczny wyjazd bez problemow?... A bylo to tak:
Juz przy przekraczaniu granicy Chile-Boliwia pojawia sie pierwszy problem. Wczesniej sprawdzalismy informacje dotyczace przekraczania granicy, wiz i innych wymogow stawianych przy wjezdzie do Boliwii. Ani slowa o oplacie. Oplata nie byla bardzo wysoka, ale problem tkwil w tym, ze mielismy przy sobie tylko odliczone na autobus z granicy do Uyuni peso chilijske. W dwoch miejscach dowiadywalismy sie o koszty biletu autobusowego. Juz pod koniec drogi, kiedy jeden z kierowcow zaczal zbierac pieniadze za bilety (ktorych namacalnie nie dostalismy ani nie widzielismy na oczy) okazuje sie, ze sa prawie poltora raza drozsze. Zaraz po przyjezdzie do Uyuni idziemy wiec do bankomatu by oddac reszte pieniedzy za bilety. Na ulicach Uyuni karnawal trwa w najlepsze (w koncu to jeden z ostatnich jego dni). Ciezko jest sie przedrzec do bankomatu suchym (miloscia kazdego Boliwijczyka - starego i mlodego - jest chyba w okresie karnawalu rzucanie balonami z woda w przechodniow i oblewanie karabinami (zeby karabinami... bazukami!) wodnymi).
Tradycyjnie ubrane kobiety, tradycyjny "bar uliczny" w Uyuni
Bankomat nie dziala. Jest niedzielne popoludnie. Poniedzialek i wtorek to swieto narodowe, podczas ktorego zabawa na ulicach sie wzmaga. Bankomat w te dni nie ma zamiaru zaczac dzialac. Zadluzeni, z garstka boliwijskich pieniedzy (na szczescie dzialal kantor i mielismy resztke peso argentynskiego) mielismy przed soba wizje glodowania przez 2 dni i zycia w hostelach na kredyt. Chleb i woda jako tako starczyly na przezycie, do tego doszla niestety wysokosc na jakiej sie znajdowalismy, a do ktorej nie bylismy przyzwyczajeni. Lekkie bole glowy, zmeczenie, szybkie bicie serca. Tak minelo 2,5 dnia (dodatkowo uciekajac przed latajacymi balonami z woda, niestety nieskutecznie - czulismy sie jak zbite psy). Czwartego dnia - po zakonczeniu karnawalu otwarto bank! I zaczeto naprawiac bankomat! Nadzieja rosnie w oczach. Przed bankomatem stoi trzydziestu turystow. Za nami z biegiem czasu ustawia sie drugie tyle. Pierwszy udany wyciag pieniedzy zakonczyl sie owacjami... po 40 minutach i my mamy pieniadze!!! Oplacamy zalegle noclegi, oplacamy takze trzydniowa wycieczke po regionie Potosí i dwie godziny pozniej siedzimy w Toyocie Land Cruiser pedzac dziurawymi drogami w strone najwiekszego na swiecie solniska - Salar de Uyuni.
Bezkresne solne pole, domy i hotele zbudowane z soli, kilkunastometrowe kaktusy majace ponad 1200 lat. Wulkany, gejzery, ziemia rozgrzana magma. Kolorowe jeziora, stada flamingow, wikunii i lam. Fantazyjne ksztalty skal, pustynie. Wszystko w towarzystwie czworki innych turystow i wesolej boliwijskiej pary - naszej kucharki Dalii i kierowcy/przewodnika Franza (oboje mieli po 20 lat i byli juz doswiadczonymi pracownikami).
Wycieczka przebiegla cudownie. Moglismy sie wreszcie oderwac od Uyuni i naszych tamtejszych problemow. Jedyne, co stanelo nam na drodze do choroba wysokosciowa (zlagodzona liscmi koki). Przebywalismy na ponad 4200 metrach (w porywach dochodzacych do 5300), do czego nasze organizmy nie zdazyly sie przyzwyczaic.
Solne pole po horyzont
Skaly, skaly, skaly...
Badanie organoleptyczne w toku... wynik: Oj, slone, slone!

Salar de Uyuni jest niezwykly...

Bliskie spotkania z natura


Wyspa Incahuasi


Lamy tez chodza tradycyjnie ubrane.
Niestety, z cala przykroscia stwierdzamy,
ze mieso z lamy bardzo nam smakowalo.

Najprawdziwszy grzyb skalny, najprawdziwszy gejzer.

Bajeczne kolory boliwijskich pustkowi

Vicuña na tle flamencos
Po powrocie z wycieczki, nieco zmeczeni ale z usmiechami na ustach i niewyobrazalna liczba zdjec czeka nas ostatnia, krotka noc w Uyuni. O 5:30 ma zostac podstawiony autokar do Villazón - miasta lezacego na granicy z Argentyna. Pogoda sie popsula, o wschodzie slonca przenikliwe zimno uprzykrzalo nam oczekiwanie na spozniony oczywiscie autokar. Przyjechal o 8:00 i tak naprawde dopiero wtedy zaczely sie problemy. Podroz, majaca trwac 9-10h zamienia sie w meczarnie. W chwili, gdy uzupelniamy bloga trwa juz 27,5h. Drogi w Boliwii poprzecinaly rwace rzeki. Przed jedna z nich musielismy czekac, otoczeni pieknymi wydmami (ktorych piekna jednak wtedy nie docenialismy), az poziom wody opadnie. Opadnie, czy nie opadnie? W sumie nie wiadomo. Kierowca mowi, ze mamy czekac, wiec czekamy.

Czekamy na pustyni az poziom wody w rzece opadnie i bedziemy mogli jechac dalej...
Z dwoma bulkami i butelka wody w plecaku... 4 godziny pozniej ruszamy i z sercem w gardle przekraczamy rzeke. Autokar rzezi, przechyla, ryczy i w koncu wyjezdza na druga strone... Potem czekalo nas jeszcze wiele przystankow (przy kazdej okazji, gdy wnetrze autokaru wypelnial dym o zapachu palonego silnika, gdy na drodze lezaly przeszkody w postaci oberwanych ze zboczy kamieni). Po blisko 12 godzinach docieramy do pierwszej miejscowosci, w ktorej mielismy byc po 3 - 4 godzinach jazdy. Na miejscu okazuje sie, ze dalej nie pojedziemy, bo autokar sie do tego nie nadaje. Czekamy na podstawienie innego. Chwile pozniej jednak kierowca zmienia zdanie i mowi, ze nie pojedziemy dzis w ogole, bo w gorach moze padac i byc bardzo niebezpiecznie na drogach. Noc spedzamy w autokarze stojacym na parkingu w miescie, pozwijani w chinskie "9". Rankiem, jeszcze przed wschodem slonca ruszamy tym samym autokarem (noca znalazl sie w miescie mechanik, wpierw rozlozyl a potem zlozyl autokar na czesci - chyba z powodzeniem). Kolejna, bardzo powolna przeprawa przez gory, przepasci i piekne kaniony do Tupizy, gdzie ostatecznie zegnamy sie ze starym autokarem i czekamy na przesiadke do granicy. Mielismy czekac 40 minut, poczekamy ponad 4 godziny...
I wlasnie w tej chwili czekamy. Trzymajcie kciuki za to, by autokar odjechal o czasie (albo w ogole odjechal) i dotarl na miejsce! I zeby na granicy boliwijsko-argentynskiej zaden celnik nie robil problemow z niewiadomo czego...

sobota, 21 lutego 2009

Sucho dosc!

Przekroczylismy Zwrotnik Koziorozca i jestesmy na najsuchszej pustyni swiata. Atacama. W niektorych miejscach nie odnotowano opadow calej historii prowadzonych badan. Obecnie jestesmy w miescie Calama. Jest ono naszym przystankiem w drodze do Boliwii - udalo nam sie dostac bilety do Uyuni! Co bylo wielka niewiadomo, bo w wielu chilijskich firmach przewozowych na dzwiek slowa Uyuni panie w okienku robily okrale ze zdziwienia oczy. O Boliwii slyszaly, ale o polaczeniach z nia niewiele.

Jadac z Santiago na polnoc na wlasne oczy moglismy sie przekonac o wplywie zimnego pradu peruwianskiego i mglistej Atacamie (co tyle razy bylo walkowane na lekcjach geografii i wykladach) - jest goraco, przejezdzamy przez tereny pustynne porastane wysokimi, porozczapierzanymi kaktusami. Z lewej strony zamglony Pacyfik i ogromne fale roztrzaskujace sie o skaliste wybrzeze. Z prawej strony gnane wiatrem, nisko zawieszone chmury.

W Calamie musimy wiec spedzic 2 noce, niestety 1 dzien to zamalo, by odwiedzic San Pedro de Atacama. W San Pedro co bardziej wrazliwi turysci moga cierpiec na chorobe wysokosciowa (wioska lezy na wysokosci 4100m n.p.m.). Na pewno warto je odwiedzic: Dolina Ksiezycowa, gejzery, wulkany, salary... ale to innym razem. Poki co wczuwamy sie w klimat pustynnej Calamy. Za dnia goraco, przy zachodzie slonca temperatura drastycznie spada do kilku stopni powyzej zera. Czyste niebo, dookola miasta totalne pustkowie, zadnych roslin. Gdzieniegdzie, podobno, kaktusy saguaro, kolczaste krzewy i inne rosliny, ktorym do przezycia starczy wilgoc czerpana z powietrza.

A sama Calama niewiele ciekawego ma do zaoferowania. Choc miasto jest calkiem duze (150 000 mieszkancow), wart (choc moze i to jest slowo na wyrost) zobaczenia jest tylko glowny plac i pobliski deptak.

środa, 18 lutego 2009

Od Oceanu do Oceanu.

Byl Atlantyk, byl tez Pacyfik:

Zaledwie 120km od Santiago polozone sa bardzo ciekawe , rozciagniete na wzgorzach, nadbrzezne miasta chilijskie: Valparaíso i Viña del Mar. Choc ze soba sasiaduja, sa zupelnie inne. Ale oba wywarly na nas pozytywne wrazenie - szczegolnie Valparaíso. Nad oceanem bylo zdecydowanie bardziej rzesko, zarazem jednak slonce bylo mocniejsze - czego nie odczuwalismy i czym ponownie przyplacily nasze nosy (obecnie znow czerwone). W Ameryce Poludniowej nie ma przebacz...

Valparaíso jest najwazniejszym portem Chile. Biedne, z kontrastami, zachwyca architektura, kolorystyka i samym polozeniem. Valparaíso jest miejscem ¨wypadowym¨, do ktorego turysci przyjezdzaja, by pospacerowac waskimi uliczkami wijacymi sie po stokach, odwiedzic najbardziej spektakularnie polozone kawiarenki (widniejace na wszystkich pocztowkach tego regionu), poznac smak portowego miasta. Choc nie jest czyste, jest klimatyczne i ma w sobie to ¨cos¨. W cieniu budynkow leniwie przeciagaja sie koty, wyciagaja sie psy. Gdzieniegdzie straganiki i nawolywania zachecajace do zakupienia orzechow w cukrze, rurek z dulce de leche lub schlodzonych napojow. Zycie sie toczy powoli...



A Viña del Mar? Viña del Mar jest inne. Zatloczone plaze (Playa Acapulco to chilijska Copacabana, choc woda znacznie zimniejsza) a zaraz obok nich wielopietrowe, przeszklone apartamentowce. Nowoczesnosc i rewia mody. Tutaj turysci zostaja na dluzej, wydaja wiecej pieniedzy (jeszcze w Argentynie zastanawialismy sie czym jest Viña del Mar - na kazdym kroku, chociazby w Mendozie, widnialy plakaty i reklamy wycieczek do Viña del Mar). Drogie hotele wybudowane na skalach nad samym oceanem, kasyna, ulice wysadzana palmowymi szpalerami. Prestizowy w Ameryce Poludniowej festiwal piosenki. Tu nie ma miejsca dla biednych, zebrzacych, dla walesajacych sie psow. Po prostu tlok i pospiech...
A co dalej? Przemieszczamy sie na polnoc Chile, do Antofagasty. Tam zdecydujemy - zaleznie od dostepnosci transportu - albo Boliwia i Salar de Uyuni, albo Atacama. Jedno jest pewne: bedzie ciekawie.
__________________________
PS. Bardzo przepraszam, ale zedytowac tekstu sie nie da z nieznanych przyczyn, wiec beda w jednym miejscu wieksze odstepy pomiedzy wersami. A poza tym, to moge sie zamienic miejscami na 2-3 dni (wiecej nie wchodzi w gre) z kims z Polski , by moc sie pozagrzebywac choc troche w sniegu! Czekam na porpozycje :)

sobota, 14 lutego 2009

Po drugiej stronie Andow.

Hospitality Club ma niezliczona ilosc zalet. Ciezko nam jest sie zebrac i wyjechac z Mendozy, wiec moment wyjazdu przekladamy o jeden dzien, by moc zaserwowac naszym przyjaciolom typowo polska kuchnie. W Argentynie na szczescie mozemy dostac w sklepach buraki (co w Chile okazuje sie byc niestety nierealne), wiec tradycyjne schabowe z ubitymi ziemniakami i kapusta moglismy urozmaicic surowka z burakow (ech... kuchnia poludniowoamerykanska jest niezla, ale nam akurat nie zastapi polskich smakow). Co zupelnie jak pierogi na Wigilie, zrobilo furore!

Pozegnalna kolacja w klimatycznym domu Juliana
Przejazd do Santiago de Chile tez nie byl nudny. Kilkunastoosobowy busik, z wypadajacymi drzwiami, wlokl sie pod gore pokonujac zakret za zakretem kordyliere Andow, by zaraz za granica zaczac sie toczyc w dol chyba jedna z najbardziej spektakularnych serpentyn swiata (przejscie graniczne zwie sie Los Libertadores)! Z naprzeciwka, ledwo sapiac, co rusz mijaly nas ogromne ciezarowki (tutaj sa one wieksze niz w Europie). Zadnych barierek, wesola, glosna muzyka w busiku (plus wypadajace drzwi, ktore teraz na szczescie nie wypadly), zimny wiatr we wlosach (bo busik byl terroryzowany przez starszego Chilijczyka, ktory nikomu nie pozwalal zamknac okna, przy czym sam siedzial w kurtce) dziesiatki siatek i toreb (Chilijczycy wracali do domow po zakupach w Mendozie) i dziesiatki zakretow. Brakowalo jeszcze w srodku klatek z kurami i rozwrzeszczanych dzieci. Ta blisko osmiogodzinna przeprawa przez Andy zdecydowanie bardziej przypominala transport poludniowoamerykanski niz wszystkie te luksusowe, dwupietrowe autokary rozpieszczajace podroznych (z wylaczeniem tego, w ktorym nie dzialala klimatyzacja).

SANTIAGO DE CHILE


Mieszkamy znow u osob z Hospitality Club. W samym centrum miasta - rozpalonym do czerwonosci. Temperatura w Santiago oscyluje wokol 33 stopni - miasto niestety nie jest ocienione jak ulice Mendozy, wysokie, nagrzane budynki zatrzymuja ruch powietrza, tysiace samochodow, tysiace ludzi. Nad ulicami i chodnikami unosi sie falujace powietrze. Wychodzimy z domu, a zycie wre w najlepsze: Na kazdym rogu ulicy straganiki ze smiesznie tanimi i niesamowicie pysznymi owocami (O, Argentyno! Gdybys miala ceny jak Chile...) - objadamy sie slodkimi truskawkami, winogronami, brzoskwiniami, arbuzami. Opijamy sie typowym chilijskim mote con huesillas - w tlumaczeniu na polski jest to schlodzony kompot z suszonych brzoskwin z kasza! Cudownie gasi pragnienie i syci. Miasto jest przyjazne, nowoczesne i calkiem ladne. Spodobalo sie nam od pierwszych krokow jakie postawilismy na jego ulicach. I podoba sie coraz bardziej w miare jego poznawania (szczegolnie po szalonej nocy w salsotece, gdzie do tanca porwali nas szescdziesiecioletnia pani z panem! Jednak nikt na parkiecie nie byl w stanie im dorownac! Latynosi maja taniec we krwi - mlodzi, starzy, grubi i chudzi - wszyscy roztanczeni, rozesmiani).

W salsotece...
:)
Zwiedzanie Santiago stanelo pod znakiem Ignacego Domeyki. Wczytujac sie w przewodniki, ogladajac mapy i szperajac w internecie staralismy sie wyszukac jak najwiecej informacji o polskim naukowcu, ktory zdecydowanie bardziej znany jest w Chile niz w Polsce. Zasluzony w badaniu chilijskich mineralow (nawet jego nazwiskiem nazwano odkryty przez niego mineral - domeykit), meteorytow znalezionych na pustyni Atacama kilkukrotnie byl wybierany na rektora Universidad de Chile, na ktorym takze wykladal. Jego badania daly szanse rozwoju przemyslu gorniczego w Chile co przyspieszylo rozwoj calego kraju.

Ulica Domeyki w Santiago de Chile oraz dom polskiego naukowca
Popiersie Domeyki w Museo Nacional

Grob na Cmentarzu Glownym

poniedziałek, 9 lutego 2009

Z widokiem na dach obu Ameryk.


Obserwowana do tej pory z Mendozy sciana Andow wydawala sie taka szara i jednolita. Jednak im bardziej zaglebialismy sie pomiedzy coraz wyzsze szczyty, wywieraly one na nas coraz wieksze wrazenie. Masywne i tak niepoukladane. Balagan geologiczny. Przerozne kolory, warstwy, faldowania. Czerwien przechodzi w braz, szarosc. Gdzieniegdzie biale, zielonkawe nalecialosci. Wodospady, doliny, sucholubne rosliny, roznorodne kaktusy. Wszystko na tle glebokiego, blekitnego nieba. Autobus ciezko posuwa sie naprzod - 180km od miasta, non-stop pod gore. Powoli pokonuje roznice wysokosci wynoszaca 2000m. A stamtad, z wioski Puente del Inca, gdzie podziwiac mozemy naturalny most skalny, idziemy kilka kilometrow, bo stanac twarza w twarz z najwyzszym szczytem swiata spoza Himalajow. Aconcagua. Goruje nad otaczajacymi ja szczytami. Potezna, okryta lodowcami. Po prostu piekna...

sobota, 7 lutego 2009

Bodegas y degustación... czyli Mendozy ciag dalszy.


Poznawanie Mendozy i okolic (my, jak wiekszosc turystow, odwiedzilismy pobliskie Maípu) nie moze sie obyc sie bez zwiedzania bodeg i degustacji wina. Winnice i gaje oliwne, osniezone Andy, slonce i wino. Nic dodac, nic ujac.

czwartek, 5 lutego 2009

Z Bariloche do zaglebia argentynskiego wina. MENDOZA!

Kilka zdjec z Bariloche i slow o wyjezdzie do Mendozy:


Plac glowny w San Carlos de Bariloche


Miasto po prostu obcieka czekolada. Na kazdym rogu sklepy ze slodyczami, piekne wystawy, slodkie zapachy... Trzeba miec bardzo duzo silnej woli lub byc niskobudzetowym turysta, aby nie dac sie skusic! Z nami nie jest jeszcze tak zle - skosztowalismy tych slynnych na cala Argentyne wyrobow. Niezle, ale czekoladziarni Wedla nie przebija!


Jezioro Nahuel Huapi i sjesta w promieniach slonecznych...





Kilka dni na terenie Parku Narodowego Nahuel Huapi i czas w droge. Nastepnym naszym celem jest zaglebie argentynskiego wina - Mendoza. Oczywiscie sprobowalismy wyruszyc autostopem, ale nie skonczylo sie to sukcesem. Autokar niestety dopiero nastepnego dnia. Noc spedzilismy na terminalu autobusowym wygladajac jak bezdomni. Ale nie bylismy jedyni (przynajmniej nie bylo tak zimno jak w El Chaltèn i mielismy dach nad glowa). Nastepnego dnia, "juz" o 13:00 odjechalismy z Bariloche. Z wizja wypoczecia i wyspania sie w autokarze. Wizja zniknela gdy okazalo sie, ze klimatyzacja w "wysokiej klasy" autokarze nie ma najmniejszego zamiaru zadzialac. 19h jazdy przed nami, w upale. Nie bylo to mile doswiadczenie - jedno jest pewne - wypoczac nam sie nie udalo. Koszmarne 19h, obciekajace potem, mijalo powoli. Zle samopoczucie nieco rekompensowaly widoki za oknem i nasze pierwszorzedne miejsca w autokarze - na pietrze, przy przedniej szybie:





Do Mendozy dojechalismy rankiem nastepnego dnia. Od razu przezylismy szok cenowy, gdy na dworcu uprzejmy pan wcisnal nam ulotke reklamujaca hostel w centrum, gdzie pokoj dwuosobowy ze sniadaniem i darmowym dostepem do internetu kosztuje polowe lub jedna trzecia tego, co zaplacilibysmy w Patagonii. Ale i tak nie korzystamy z oferty, poniewaz w Mendozie zatrzymujemy sie u Agentynczyka z Hospitality Club. Szczesliwie zastajemy go w domu zanim wychodzi do pracy. A wiec kilka dni w Mendozie i jej okolicach przed nami...

czwartek, 29 stycznia 2009

El Bolsón - San Carlos de Bariloche.

El Bolsón pozegnalismy kolejnymi odwiedzinami i kolacja z pilotami w aeroklubie. W sumie przesiedzielismy u nich pol dnia, popijajac mate, rozmawiajac na wszelkie tematy jakie tylko slina na jezyk przyniesie. I marzac... marzac o lataniu! O dziwo, bylismy dopiero ich pierwszymi goscmi.

Z Mario i Alejandro (z polskimi korzeniami) spedzilismy przemily wieczor.
Mozliwe, ze bedziemy jeszcze mieli okazje spotkac sie w Polsce!


Moja ¨bryka¨!

Nastepnego dnia wreszcie udalo nam sie zlapac jakiegos stopa na Ruta 40! Odleglosc nie robila szczegolnego wrazenia (z El Bolsón do Bariloche jest zaledwie 120km - na warunki Argentynskie to mniej niz ¨rzut beretem¨). Wrazenie wywarlo na nas to, ze zatrzymal sie pick-up wiozacy czeresnie. Wiec posrod tych czeresni, z wiatrem szalejacym we wlosach zaczelismy podroz. Rozczarowalismy sie tylko jak kierowca po pewnym czasie (kiedy tylko wspolpasazer wysiadl) zaprosil nas do srodka. Moze i dobrze z drugiej strony...
Do San Carlos de Bariloche dotarlismy bez zadnych niespodzianek- gladko i rowno po asfalcie (ktory polozono tu dopiero niecale 10 lat temu). Miasto zaskoczylo nas wygladem, mimo ze juz bylismy nastawieni na to, co zobaczymy przez przewodniki czy zdjecia z internetu. Ale ono dla nas, po przejechaniu Patagonii z polnocy na poludnie i z powrotem, po prostu nie przypomina Argentyny. Kurort, tlumy turystow, hotel na hotelu, fabryki czekolad, muzea, stylizowany rynek. Wszystko ciagnie turystow do oprozniania portfeli. Bariloche - polozone nad jeziorem Nahuel Huapi, w parku narodowym o tej samej nazwie - rzeczywiscie ma co zaoferowac - dookola jest po prostu pieknie.

niedziela, 25 stycznia 2009

Nabieramy wiatru w smiglo i fruuuu....

El Bolsòn. Miasto rzeczywiscie spowija hippisowska atmosfera. Glowny plac obstapiony jest tlumami. Tlumami backpackersow, glownie Argentynczykow, a takze calych rodzin, ktore sciagaja w duzej mierze z Buenos Aires w ramach wakacyjnego wyjazdu. Miasto otoczone szczytami Andow, niedaleko granicy z Chile. Polozone w zielonej dolinie - klimat zupelnie inny niz w suchym Esquel czy Perito Moreno. Tutaj mija polowa naszej podrozy. Zamierzamy to "uczcic" i idziemy na ogladanie meczu River Plate - Boca Juniors w miejscowym pubie. Iscie latynoamerykanska atmosfera :).

To nie koniec atrakcji... El Bolsòn ma swoj wlasny aeroklub. Juz od rana, z usmiechem jak przyklejony do twarzy banan, myslalam tylko o tym, zeby sie oderwac od ziemi. I stalo sie! Lekko starawa Cessna unosi nas w powietrze. Ach, te widoki... osniezone szczyty, rzeki, doliny otwieraja sie pod naszymi stopami. Dolatujemy nad Park Narodowy Lago Puelo - pomiedzy wzniesieniami rozlewa sie blekitne jezioro. Po prostu cudnie...

Z naszym pilotem - Mario


Andy...


...i ujscie Río Azul do Lago Puelo

A z ciekawostek - przed pasem startowym stoi stary, poczciwy Dromader polskiej produkcji, ktorego Argetnynczycy uzywaja jako samolotu gasniczego w przypadku pozarow...
Co za mila niespodzianka, ujrzec to dobrze znane od dziecka"PZL" na smigle
.

czwartek, 22 stycznia 2009

Esquel - Trevelin.

Chubut. Prowincja, ktora do tej pory chyba najbardziej przypadla nam do gustu. Nie tylko ze wzgledu na klimat (no po prostu idealny, 26 stopni, slonce - ani zimno, ani za goraco), ale i charakter miast. Walory przyrodnicze - jak wszedzie do tej pory - przykuwaja uwage. Samo Esquel (blisko 40 000 mieszkancow) polozone jest pomiedzy malowniczymi gorami o surowych zboczach i poszarpanych szczytach. No i jako backpacker musze wspomniec oczywiscie o cenach. Po prostu dostepne. No i oczywiscie nie moglismy ominac ogromnej - jak nie najwiekszej poza pobliskim Parkiem Narodowym Los Alerces - atrakcji turystycznej, jaka jest stary ekspres patagonski La Trochita. Piekna lokomotywa parowa ciagnaca sznurek niewielkich, drewnianych waskotorowych wagonikow. A w kazdym wagonie rzesze turystow, ktorzy wykupili kilkunastokilometrowa przejazdzke za sumy "niebackpackerskie".


W Esquel spedzamy trzy dni, w miedzyczasie odwiedzamy pobliskie miasteczko Trevelin - goraco polecane w przewodniku Lonely Planet. Wiec pojechalismy - a jakze! Jednak okreslenie Trevelin jako "postcard-pretty" jest chyba nieco przerysowane. Trevelin jest dwa razy wiekszy od Perito Moreno, rzeczywiscie ladniejszy. Widoczny walijski charakter (chyba tylko w trzech - czterech miejscach w miescie, choc klocic sie nie bede, bo w Walii nie bylam, wiec nie wiem!). To, na co warto zwrocic uwage to glowny plac, z ktorego promieniscie rozchodza sie ulice niczym szprychy kola. Jak na miasto argentynskie to naprawde ewenement. Ale juz obok placu zaczyna sie typowa, regularna siatka ulic dzielaca miasto na "bloki". Poza placem warto chociazby zobaczyc kosciolek o walijskim charakterze i jedna - dwie herbaciarnie. W Trevelin spedzilismy pore sjesty. Jak chyba polowa mieszkancow, lezelismy w cieniu wielkich drzew na placu i obserwowalismy jak kilku starszych Argentyczykow gra w pewna gre (przy uzyciu krazkow, blizej nam nie znana) przy dopingu zon.

Nasz nastepny cel, to El Bolsón! Zdominowane w latach 70. przez hippisow.

wtorek, 20 stycznia 2009

Uzupelnienie: Torres del Paine - Perito Moreno.

Raz z gorki, raz pod gorke. Przez te pierwsze trzy tygodnie nowego roku zobaczylismy naprawde piekne miejsca. A takze byly pierwsze chwile rezygnacji (ktore Patagonia potrafi szybko stlumic swoimi krajobrazami).

Wszystko zaczelo sie od chilijskiego Torres del Paine, ktore w miare laskawie przyjelo nas jesli chodzi o warunki pogodowe (czyt. mielismy okazje zobaczyc slawne "torresy" w calej okazalosci, niestety tylko z daleka; z drugiej strony wielu turystow, ktorych spotkalismy do tej pory musialo sie obejsc zdjeciami z internetu lub przewodnika...). Drugiego dnia, kiedy wreszcie doszlismy na punkt widokowy niestety same szczyty zakryly sie chmurami. Nadzieja matka glupich - uparcie siedzielismy na miejscu z 3h. Zrobilo sie zimno, potwornie wietrznie, wiec w malej grocie, pod ogromnym glazem wyczekiwalismy slonca. Slonce bylo, owszem, ale po drugiej stronie doliny - co tez mialo swoje uroki, bo gdy padalo po naszej stronie moglismy podziwiac piekna tecze. A kiedy wyludnilo sie juz do reszty mielismy zaszczyt byc swiadkami urwania sie kawalka skaly, ktory rozsypawszy sie w "drobny" mak wpadl do jeziora pod Torres del Paine. Pogoda pogarszala sie i noc musielismy spedzic w namiocie straznikow Parku Narodowego, poniewaz nasz zaczal znow przeciekac. Jak sie okazalo, namiot straznikow (straznicy spali w chatce) przeciekal jeszcze bardziej. Na drodze do wyjscia z Parku natknelismy sie na jezyk polski. I tak zaczela sie nasza dalsza przygoda...




W Torres del Paine poznalismy pare absolwentow Miedzywydzialowych Studiow Ochrony Srodowiska, ktorym wspaniale znany jest stary, poczciwy budynek WGiSR. Bylo wiec wiele wspolnych tematow. A poza tym, wspolnym tematem byl takze warszawski ´Sklep Podroznika´! Justyna i Michal ze wzgledu na bardzo krotki czas jaki mogli przeznaczyc na urlop wypozyczyli samochod by byc bardziej ´mobilnymi´. Skonczylo sie to tak, ze razem z nimi wyruszylismy z Puerto Natales do Argentyny, w kierunku El Calafate. A w El Calafate - nastawionym w 100% na wyduszenie ostatnich centavos z kieszeni turystow - sklep na sklepie z pamiatkami, z regionalnymi produktami, wszedzie charakterystyczne loga "windstopperow"(co akurat nie powiem, w Patagonii robi kariere), "gore-texow", "vibramow". Podejscie do turysty jako chodzacej kopalni pieniedzy jest okropnie zniechcajace. O czym niestety przekonac sie mozna nie tylko na stacji benzynowej, na ktorej litr benzyny dla obcokrajowcow jest poltora raza drozszy niz dla miejscowych, ale takze przy wjezdzie do Parku Narodowego Los Glaciares... Zaplacilismy 150% ceny biletu wstepu do parku, ktora placili nasi znajomi Niemcy jeden - dwa dni wczesniej. O zmianie ceny nie wiedziala nawet sama Administracja Parku Narodowego Los Glaciares, w ktorej chcielismy otrzymac wyczerpujace informacje, a dziewczyna pobierajaca oplaty za wstep, na pytanie ¿PORQUE? odpowiedziala od niechcenia: "Nie wiem. Bo sie ceny zmieniaja". Chyba Patagonia jest ewenementem na skale swiatowa jesli chodzi o nieprzewidywany wzrost cen. To mocno podcielo nam skrzydla, ale godzine pozniej stanelismy przed czolem lodowca Perito Moreno.
I o wszystkim zapomnielismy... (tak, zapomnielismy ze wzgledu na jego niesamowity wyglad; zdawalo sie, ze po prostu splywa z nieba. I ten blekitny kolor lodu, te przejmujace trzaski wywolywane ciaglym ruchem!)


Z El Calafate, wciaz z Justyna i Michalem przejechalismy do El Chaltèn, na polnocny kraniec Parku Narodowego Los Glaciares. Tutaj tez nasze drogi po dwoch dniach sie rozeszly (ale na pewno splota sie po naszym powrocie do Polski!). El Chaltèn - malenkie, drogie, z pustkami na polkach sklepowych, z internetem o cenie wprost powalajacej, z cudownym widokiem na Fitz Roy'a i spiczaste Cerro Torre. Tak, nawet nie myslelismy, ze bedziemy miec tak dosyc El Chaltèn. Bo kiedy juz mielismy wyjezdzac, kiedy zobaczylismy co mielismy zobaczyc, kiedy czekalismy na poboczu drogi wyjazdowej, probujac zlapac autostop caly dzien (UWAGA, UWAGA! Lapiac stopa na poboczu spotkalismy kolege z geografii!), okazalo sie, ze na dostanie sie tym sposobem w polnocnym kierunku Ruta 40 nie mamy szans.

Ruta Nacional 40. Legendarna, wiodaca przez piekne tereny i...
przeklinana przez autostopowiczow i kierowcow.


Powod? Droga jest szutrowa, w oplakanym stanie. Na najblizszy autobus do Perito Moreno, z ostatnimi dwoma wolnymi miejscami czekalismy 5 dni. Dla urozmaicenia przezywalismy kolejne zagrozenie powodzia w namiocie (plany spania w budce z bankomatem spelzly na niczym kiedy skleilismy sobie worki na smieci robiac z nich pokrowce na mate, spiwor i siebie. Plan zadzialal, bo kiedy juz zapakowani w worki, niczym zapakowane zwloki, lezelismy i czekalismy az zacznie nam przeciekac podloga - przestalo padac! Worki na smieci sprawiaja cuda). El Chaltèn pozegnalo nas 2,5-godzinnym czekaniem na spozniony autokar (patrz zdjecie). Naprawde z ulga stamtad wyjechalismy...


Cudny Fitz Roy. W pelni dnia, noca w swietle Ksiezyca i o wschodzie slonca.


Oczekiwanie na autobus na "dworcu" w El Chaltén. Wygladalismy jak bezdomni, zawinieci w spiwory, palce u stop odpadaly z zimna. Budowa terminala trwa w najlepsze! Konstrukcja budynku stoi, owszem, jest tablica informacyjna, owszem - dane o wykonawcy, o cenie projektu, owszem. Tylko przez 9 dni nie widzielismy zadnego robotnika, ktory by choc cegle przeniosl. Czyli w trzech slowach: siesta, fiesta, mañana.

Nastepnego dnia, po poludniu dojechalismy do miasta Perito Moreno. Miasto to dosyc wybujala nazwa jak na te miejscowosc - 3500 mieszkancow. Wysiadamy z autokaru, akurat pora sjesty. I juz zaczynamy sie zalamywac ze nie pojechalismy od razu dalej... Ani zywej duszy, tylko wiatr szaleje na drogach i sypie pylem po oczach. Idziemy przed siebie w poszukiwaniu jakiegokolwiek campingu. Te ulice takie nijakie, te sklepy takie puste, zakratowane... Marnie wygladac bedzie nasza proba wyjazdu autostopem z tego miejsca. Jesli sie okaze, ze nie ma miejsc w autokarach na najblizsze dni...

Ale to byla tylko chwila slabosci! Zaszlismy do pierwszego napotkanego "pola namiotowego". Ledwo podchodzimy do bramy zbadac sytuacje - niewielki domek, taki prosty i biedny jak wszystkie dookola, z tylu niewielki trawniczek, jakies motory, dwa namioty na krzyz. I nagle wybiega do nas wlasciciel, mowi do nas z taka predkoscia, ze nie jestesmy w stanie nadazyc. Nic prawie nie rozumiemy, nie wiemy o sie dzieje, nie wiemy jak sie znajdujemy w jego kuchni, wyciaga ksiazki pamiatkowe z wpisami polskich turystow, gestykuluje, usmiecha sie. Totalne wariactwo. Taki wlasnie jest Raúl. Raúl, u ktorego spedzilismy dwa nastepne dni, spadl nam z nieba po prostu jak aniol. Goscinnoscia, dobrym sercem, pomoca podniosl na duchu, ze poczulismy sie, jakbysmy dopiero zaczynali podroz, odeszlo zmeczenie, dodal nam energii. Wieczorami recytowal nam swoje wlasne wiersze, czestowal wszystkim, co mial (a mial wlasny ogrodek warzywny, co po prostu bylo dla nas blogoslawienstwem. Szczypiorek, pietruszka, swiezy groszek i salata... ). Kazdemu, kto trafi do Perito Moreno, porzuconemu gdzies posrodku pustkowia w polnocnej czesci prowincji Santa Cruz, z calego serca polecamy zatrzymanie sie na jakis czas na Minicampingu Raùl. Chocby tylko po to, zeby go poznac. Niektorzy powiedza, ze wariat. Moze i zyje troche w swoim swecie, ale jest naprawde wielkim czlowiekiem, o camping dba niesamowicie. Z pewnoscia stwierdzamy, ze po tych dwoch miesiacach to wlasnie Miniamping Raùl byl najczystszym i najbardziej zadbanym miejscem w jakim do tej pory sie znalezlismy. Z Perito Moreno probowalismy lapac stopa do Cueva de las Manos (w gorskich butach bo podobno po Ruta 40 spacerowac moga smiercionosne skorpiony) - jaskini, na scianach ktorej widnieja malowidla sprzed ponad 9000 lat. Niestety. 4h patrzenia pod nogi czy wlasnie niechcacy nie zdepczemy skorpiona i nic. Nikt sie nawet nie zatrzymal. Niestety nie bedzie nam dane obejrzec na wlasne oczy Cueva de las Manos. Jutro jedziemy do Esquel! (Autokarem, bo w ostatniej chwili udalo nam sie kupic na niego bilety - jadac na stopa nie mielibysmy szans).

Z Raùlem na Minicampingu

wtorek, 13 stycznia 2009

Tkwimy pod Fitz Roy´em

Troche poki co ceny i dostepnosc internetu przystopowaly rozwoj naszego bloga. Niestety wciaz czekamy na dogodne warunki w celu zamieszczenia zdjec z ostatnich blisko dwoch tygodni. A byly one ciekawe... zobaczylismy praktycznie rzecz biorac najwazniejsze i najpiekniejsze miejsca Patagonii. Wrazenie, jakie wywarl na nas Glaciar Perito Moreno czy widok Fitz Roya jest trudne do opisania. Jestesmy w El Chaltén, niestety o jakies 5 dni dluzej niz sie tego spodziewalismy - jest stad niezwykle trudno sie wydostac. Wioska liczy 1500 mieszkancow, co drugi dzien odjezdzaja autobusy i to, ze udalo nam sie dostac w poniedzialek bilety na piatek to cud. Z autostopu zrezygnowalismy po jednym dniu oczekiwania na poboczu - propozycje dojechania na poludnie owszem mielismy, ale niestety w ogole nas one nie interesuja. Droge na polnoc - slawna Ruta 40 - omija kazdy kto zyw. Jest przez blisko 600km szutrowa i w naprawde zlym stanie. Dobrze, ze wypytalismy o to przypadkowych kierowcow, bo bysmy pewnie siedzieli na poboczu kolejne dni... W kazdym razie w sobote w poludnie dotrzemy do miasta Perito Moreno (miasta, bo juz ma 3500 mieszkancow) i moze stamtad dane nam bedzie zalaczyc do posta kilka pieknych widokow...

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Torres del Paine.

Post krotki, ale konkretny: wreszcie bylismy w Torres del Paine i na wlasne oczy zobaczylismy te piekne widoki. Park zaczarowuje. Dzika przyroda na wyciagniecie reki... Zdjecia i dluzsze komentarze pozniej, teraz zmierzac bedziemy w kierunku El Calafate, gdzie wyladujemy jutro. A potem... Park Narodowy Los Glaciares, lodowiec Perito Moreno, El Chalten, Fitz Roy...

czwartek, 1 stycznia 2009

2 0 0 9


Wspolne przygotowania do witania Nowego Roku. Mieszkamy na campingu (choc to mocno wybujale okreslenie - po prostu podworko przed hostelem) Independencia. A na zdjeciu para wlascicieli - Eduardo i Pamela. W Sylwestrowy wieczor mielismy przyjemnosc poznac rodzicow Eduardo - niesamowicie pogodni i przyjazni, rozesmiani tak samo jak syn. Punta Arenas niezbyt hucznie witalo Nowy Rok - po polnocy ulice miasta rozbrzmiewaly dzwiekami syren statkow z portu, po niebie latalo kilka rac. Za to najlepsze zdaje sie imprezy odbywaly sie w kilku mijajacych nas samochodach, ktorych kierowcy wymachujac butelkami szampana pozdrawiali nas na cale gardla! :)