wtorek, 20 stycznia 2009

Uzupelnienie: Torres del Paine - Perito Moreno.

Raz z gorki, raz pod gorke. Przez te pierwsze trzy tygodnie nowego roku zobaczylismy naprawde piekne miejsca. A takze byly pierwsze chwile rezygnacji (ktore Patagonia potrafi szybko stlumic swoimi krajobrazami).

Wszystko zaczelo sie od chilijskiego Torres del Paine, ktore w miare laskawie przyjelo nas jesli chodzi o warunki pogodowe (czyt. mielismy okazje zobaczyc slawne "torresy" w calej okazalosci, niestety tylko z daleka; z drugiej strony wielu turystow, ktorych spotkalismy do tej pory musialo sie obejsc zdjeciami z internetu lub przewodnika...). Drugiego dnia, kiedy wreszcie doszlismy na punkt widokowy niestety same szczyty zakryly sie chmurami. Nadzieja matka glupich - uparcie siedzielismy na miejscu z 3h. Zrobilo sie zimno, potwornie wietrznie, wiec w malej grocie, pod ogromnym glazem wyczekiwalismy slonca. Slonce bylo, owszem, ale po drugiej stronie doliny - co tez mialo swoje uroki, bo gdy padalo po naszej stronie moglismy podziwiac piekna tecze. A kiedy wyludnilo sie juz do reszty mielismy zaszczyt byc swiadkami urwania sie kawalka skaly, ktory rozsypawszy sie w "drobny" mak wpadl do jeziora pod Torres del Paine. Pogoda pogarszala sie i noc musielismy spedzic w namiocie straznikow Parku Narodowego, poniewaz nasz zaczal znow przeciekac. Jak sie okazalo, namiot straznikow (straznicy spali w chatce) przeciekal jeszcze bardziej. Na drodze do wyjscia z Parku natknelismy sie na jezyk polski. I tak zaczela sie nasza dalsza przygoda...




W Torres del Paine poznalismy pare absolwentow Miedzywydzialowych Studiow Ochrony Srodowiska, ktorym wspaniale znany jest stary, poczciwy budynek WGiSR. Bylo wiec wiele wspolnych tematow. A poza tym, wspolnym tematem byl takze warszawski ´Sklep Podroznika´! Justyna i Michal ze wzgledu na bardzo krotki czas jaki mogli przeznaczyc na urlop wypozyczyli samochod by byc bardziej ´mobilnymi´. Skonczylo sie to tak, ze razem z nimi wyruszylismy z Puerto Natales do Argentyny, w kierunku El Calafate. A w El Calafate - nastawionym w 100% na wyduszenie ostatnich centavos z kieszeni turystow - sklep na sklepie z pamiatkami, z regionalnymi produktami, wszedzie charakterystyczne loga "windstopperow"(co akurat nie powiem, w Patagonii robi kariere), "gore-texow", "vibramow". Podejscie do turysty jako chodzacej kopalni pieniedzy jest okropnie zniechcajace. O czym niestety przekonac sie mozna nie tylko na stacji benzynowej, na ktorej litr benzyny dla obcokrajowcow jest poltora raza drozszy niz dla miejscowych, ale takze przy wjezdzie do Parku Narodowego Los Glaciares... Zaplacilismy 150% ceny biletu wstepu do parku, ktora placili nasi znajomi Niemcy jeden - dwa dni wczesniej. O zmianie ceny nie wiedziala nawet sama Administracja Parku Narodowego Los Glaciares, w ktorej chcielismy otrzymac wyczerpujace informacje, a dziewczyna pobierajaca oplaty za wstep, na pytanie ¿PORQUE? odpowiedziala od niechcenia: "Nie wiem. Bo sie ceny zmieniaja". Chyba Patagonia jest ewenementem na skale swiatowa jesli chodzi o nieprzewidywany wzrost cen. To mocno podcielo nam skrzydla, ale godzine pozniej stanelismy przed czolem lodowca Perito Moreno.
I o wszystkim zapomnielismy... (tak, zapomnielismy ze wzgledu na jego niesamowity wyglad; zdawalo sie, ze po prostu splywa z nieba. I ten blekitny kolor lodu, te przejmujace trzaski wywolywane ciaglym ruchem!)


Z El Calafate, wciaz z Justyna i Michalem przejechalismy do El Chaltèn, na polnocny kraniec Parku Narodowego Los Glaciares. Tutaj tez nasze drogi po dwoch dniach sie rozeszly (ale na pewno splota sie po naszym powrocie do Polski!). El Chaltèn - malenkie, drogie, z pustkami na polkach sklepowych, z internetem o cenie wprost powalajacej, z cudownym widokiem na Fitz Roy'a i spiczaste Cerro Torre. Tak, nawet nie myslelismy, ze bedziemy miec tak dosyc El Chaltèn. Bo kiedy juz mielismy wyjezdzac, kiedy zobaczylismy co mielismy zobaczyc, kiedy czekalismy na poboczu drogi wyjazdowej, probujac zlapac autostop caly dzien (UWAGA, UWAGA! Lapiac stopa na poboczu spotkalismy kolege z geografii!), okazalo sie, ze na dostanie sie tym sposobem w polnocnym kierunku Ruta 40 nie mamy szans.

Ruta Nacional 40. Legendarna, wiodaca przez piekne tereny i...
przeklinana przez autostopowiczow i kierowcow.


Powod? Droga jest szutrowa, w oplakanym stanie. Na najblizszy autobus do Perito Moreno, z ostatnimi dwoma wolnymi miejscami czekalismy 5 dni. Dla urozmaicenia przezywalismy kolejne zagrozenie powodzia w namiocie (plany spania w budce z bankomatem spelzly na niczym kiedy skleilismy sobie worki na smieci robiac z nich pokrowce na mate, spiwor i siebie. Plan zadzialal, bo kiedy juz zapakowani w worki, niczym zapakowane zwloki, lezelismy i czekalismy az zacznie nam przeciekac podloga - przestalo padac! Worki na smieci sprawiaja cuda). El Chaltèn pozegnalo nas 2,5-godzinnym czekaniem na spozniony autokar (patrz zdjecie). Naprawde z ulga stamtad wyjechalismy...


Cudny Fitz Roy. W pelni dnia, noca w swietle Ksiezyca i o wschodzie slonca.


Oczekiwanie na autobus na "dworcu" w El Chaltén. Wygladalismy jak bezdomni, zawinieci w spiwory, palce u stop odpadaly z zimna. Budowa terminala trwa w najlepsze! Konstrukcja budynku stoi, owszem, jest tablica informacyjna, owszem - dane o wykonawcy, o cenie projektu, owszem. Tylko przez 9 dni nie widzielismy zadnego robotnika, ktory by choc cegle przeniosl. Czyli w trzech slowach: siesta, fiesta, mañana.

Nastepnego dnia, po poludniu dojechalismy do miasta Perito Moreno. Miasto to dosyc wybujala nazwa jak na te miejscowosc - 3500 mieszkancow. Wysiadamy z autokaru, akurat pora sjesty. I juz zaczynamy sie zalamywac ze nie pojechalismy od razu dalej... Ani zywej duszy, tylko wiatr szaleje na drogach i sypie pylem po oczach. Idziemy przed siebie w poszukiwaniu jakiegokolwiek campingu. Te ulice takie nijakie, te sklepy takie puste, zakratowane... Marnie wygladac bedzie nasza proba wyjazdu autostopem z tego miejsca. Jesli sie okaze, ze nie ma miejsc w autokarach na najblizsze dni...

Ale to byla tylko chwila slabosci! Zaszlismy do pierwszego napotkanego "pola namiotowego". Ledwo podchodzimy do bramy zbadac sytuacje - niewielki domek, taki prosty i biedny jak wszystkie dookola, z tylu niewielki trawniczek, jakies motory, dwa namioty na krzyz. I nagle wybiega do nas wlasciciel, mowi do nas z taka predkoscia, ze nie jestesmy w stanie nadazyc. Nic prawie nie rozumiemy, nie wiemy o sie dzieje, nie wiemy jak sie znajdujemy w jego kuchni, wyciaga ksiazki pamiatkowe z wpisami polskich turystow, gestykuluje, usmiecha sie. Totalne wariactwo. Taki wlasnie jest Raúl. Raúl, u ktorego spedzilismy dwa nastepne dni, spadl nam z nieba po prostu jak aniol. Goscinnoscia, dobrym sercem, pomoca podniosl na duchu, ze poczulismy sie, jakbysmy dopiero zaczynali podroz, odeszlo zmeczenie, dodal nam energii. Wieczorami recytowal nam swoje wlasne wiersze, czestowal wszystkim, co mial (a mial wlasny ogrodek warzywny, co po prostu bylo dla nas blogoslawienstwem. Szczypiorek, pietruszka, swiezy groszek i salata... ). Kazdemu, kto trafi do Perito Moreno, porzuconemu gdzies posrodku pustkowia w polnocnej czesci prowincji Santa Cruz, z calego serca polecamy zatrzymanie sie na jakis czas na Minicampingu Raùl. Chocby tylko po to, zeby go poznac. Niektorzy powiedza, ze wariat. Moze i zyje troche w swoim swecie, ale jest naprawde wielkim czlowiekiem, o camping dba niesamowicie. Z pewnoscia stwierdzamy, ze po tych dwoch miesiacach to wlasnie Miniamping Raùl byl najczystszym i najbardziej zadbanym miejscem w jakim do tej pory sie znalezlismy. Z Perito Moreno probowalismy lapac stopa do Cueva de las Manos (w gorskich butach bo podobno po Ruta 40 spacerowac moga smiercionosne skorpiony) - jaskini, na scianach ktorej widnieja malowidla sprzed ponad 9000 lat. Niestety. 4h patrzenia pod nogi czy wlasnie niechcacy nie zdepczemy skorpiona i nic. Nikt sie nawet nie zatrzymal. Niestety nie bedzie nam dane obejrzec na wlasne oczy Cueva de las Manos. Jutro jedziemy do Esquel! (Autokarem, bo w ostatniej chwili udalo nam sie kupic na niego bilety - jadac na stopa nie mielibysmy szans).

Z Raùlem na Minicampingu