środa, 25 marca 2009
Ostatnie chwile w Argentynie...
piątek, 20 marca 2009
No i kolo sie zamyka...
Wielkie Buenos Aires! Z przyjemnoscia wracamy do tego miasta. Zatrzymujemy sie w tym samym miejscu, w ktorym mieszkalismy przed blisko czterema miesiacami. Tutaj wszystko sie zaczelo - tutaj bylismy glodni wrazen i z niecierpliwoscia czekalismy na rozpoczecie podrozy. Tutaj tez wszystko sie konczy - tysiace zdjec, tysiace kilometrow, setki wspomnien, dziasiatki zawartych znajomosci. I tylko kilka dni przed nami. O niczym juz nie musimy myslec, niczego wiecej nie musimy planowac.
W Buenos Aires zaglebiamy sie w dzielnice, na zwiedzenie ktorych zabraklo nam czasu poprzednim razem. W kolorowej La Boca i w samym sercu starego San Telmo ogladamy popisy par tanczacych tango. Klimatyczne zakatki, wszedzie muzyka i uliczni artysci...
Wszystko za kilka dni sie skonczy, ale poki co wciaz tu jestesmy - w goracym sloncu, w latynoamerykanskiej atmosferze. Korzystamy wiec jak mozemy i na pozegnanie wybierzemy sie na koncert muzyki tango i profesjonalne lekcje tanca w Buenos Aires!
poniedziałek, 16 marca 2009
Jesienne Montevideo w rytmie tanga.
podczas ktorej beda zarabiac tanczac tango.
Jest szansa, ze i w Polsce bedziemy mieli okazje zobaczyc ich w akcji :)
Z Natalia bylysmy tematem meskich uwag na ulicy.
Nie wspominajac o rejestracji skutera.
Rozswietlone centrum i stare miasto Montevideo
- widok z dzielnicy Cerro, w ktorej mieszkamy.
Dzielnica Cerro jest dzielnica imigrantow (praktycznie cala ludnosc Urugwaju jest imigrantami). Wsrod nazw ulic znalezlismy i polska! Jednak wydaje sie, ze jest to jedna z najgorszej jakosci ulic (praktycznie jej po prostu nie ma - miejscami wyglada jak sciezka wydetana pomiedzy krzakami), jakie w Montevideo dotychczas widzielismy...
Urugwajczycy - niezaleznie od wszystkiego - zawsze z termosem i mate pod pacha. Zdarza sie to nawet w kosciolach. W Urugwaju mate jest duzo bardziej popularna niz w Argentynie (choc w Argentynie nie przypuszcalismy, ze jest to niemozliwe). Z dotychczasowych obserwacji wynika, ze mieszkancy kazdego z odwiedzonych do tej pory krajow (z wylaczeniem Boliwii, ktora jest zupelnie innym swiatem) uwazaja te same potrawy i zwyczaje za najbardziej charakterystyczne akurat dla ich ojczyzny. I wszedzie, gdy dzielimy sie obserwacjami, spotykamy sie z powaznymi minami i lekkim oburzeniem!
Tango... Nasze pierwsze kroki tanga sprawiaja wrazenie, jakby mialy sie przerodzic w pasje... Muzyka i taniec wciaga nas, sprawia wielka przyjemnosc i po drugiej lekcji mozemy sie juz pochwalic pierwszymi udanymi podstawowymi figurami. Ale niestety nasz pobyt w Montevideo zbliza sie ku koncowi i nauke bedziemy musieli kontynuowac w Polsce. Co z tego wyjdzie - zobaczymy!
Troche czasu poswiecilismy takze na obserwowanie kolibrow, ktore chetnie przylatuja do ogrodka. Uwierzcie, na tym zdjeciu JEST koliber i jest to jedne z najlepszych zdjec, jakie udalo sie nam zrobic. Te male cuda natury sa po prostu nieuchwytne...
sobota, 7 marca 2009
Szesnastowieczna Cordóba
Mieszkamy na obrzezach miasta, znow korzystajac z goscinnosci osob nalezacych do Hospitality Club. W domu spotykamy pare Polakow podrozojacych po Ameryce mniej wiecej tyle czasu, co my. Magda z Adamem podrozuja jednak zupelnie inna trasa, milo wiec bylo powymieniac sie wlasnymi doswiadczeniami i uwagami. Po jednym dniu wychodzi na to, ze raz spotkalismy sie juz w Warszawie i mamy wspolnych znajomych!!!
Zmeczenie podroza juz nie daje sie nam tak bardzo cieszyc poznawaniem miasta. Udajemy sie w poszukiwaniu Polonii w Cordobie, kierujac sie pod kolejny wskazany adres. Niestety - i tym razem nie konczy sie to powodzeniem. Co wiecej, moglo sie skonczyc zle, poniewaz przypadkiem trafiamy w wydawaloby sie spokojne, ale niebezpieczne dzielnice miasta i stajemy sie niedoszlymi ofiarami napasci. Faktem jest, ze gdyby zlodziejom naprawde zalezalo na kradziezy, nie mieli by najmniejszego problemu z nasza dwojka (byli to trzej mlodzi mezczyzni). Na szczescie tylko jeden z nich wykazywal najwieksza agresje wiec korzystajac z szansy w przepychankach wybieglismy na ulice, na ktorej (na nasz ratunek) nadjezdzal dwupietrowy autokar wycieczkowy. Otworzyl nam drzwi i w biegu wskoczylismy do srodka... Kierowca poczestowal nas napojem, argentynskimi ciasteczkami alfajores i przestrzegl, ze Cordóba dla turystow jest bezpieczna tylko w centrum. Wysiedlismy na dworcu autobusowym.
Bylo zle, musi byc lepiej: przypadkiem natykamy sie na promocyjne bilety autokarowe z Cordóby do Montevideo - bezposrednie, w niskiej cenie! Niesamowite - sa miejsca na jutro, a autokar bedzie najwyzszej klasy jakim do tej pory jechalismy. Bez zastanawiania kupujemy bilety. Potrzeba nam czegos nowego, w Urugwaju jeszcze nas nie bylo... Zatem jutro wyjezdzamy!
środa, 4 marca 2009
Argentyna, Argentyna! Powrot do cywilizacji.
Przekroczenie granicy nie przynioslo zadnych problemow, ani nie musielismy za nic placic, ani nie przetrzepywali naszych bagazy - mozna wrecz powiedziec ze poczulismy pewien niedosyt i rozczarowanie: poszlo jak po masle. Udalo nam sie takze zalapac na autokar do Salty! Jechalismy noca i wtedy dopiero zaczelo sie przeszukiwanie bagazy... Dwukrotnie wysadzali nas na posterunkach policji w srodku nocy, ustawiali w kolejkach z bagazami i mniej lub bardziej skrupulatnie policja wyjmowala rzeczy z walizek i toreb przeszukujac rzecz po rzeczy, obmacujac walizki itp. Niejeden worek z liscmi koki sie znalazl, jednak mimo, ze koka w Argentynie jest nielegalna, policja patrzyla na to z przymruzeniem oka.
W Salcie tez spotkala nas niespodzianka, tym razem z zakwaterowaniem - pierwszy raz Hospitality Club zawiodlo, co wynikalo zdaje sie z "niedogadania sie" pomiedzy czlonkami rodziny, wiec nie chcac sprawiac klopotow i mieszkac w skwaszonej atmosferze wybralismy sie szukac taniego hostelu.
Mieszkamy wiec w centrum miasta. Koscioly, katedry, zabytki, architektura kolonialna i przypadkowe odwiedziny u rodziny polskiego pochodzenia podczas poszukiwania Kola Polakow w Salcie - tak mija czas. Nasze organizmy po dluzszym przebywaniu na wysokosciach dochodza do siebie i spokojnie mozemy odetchnac pelna piersia.
niedziela, 1 marca 2009
Maraton problemow, niespodzianek i przygod. BOLIWIA.
Najprawdziwszy grzyb skalny, najprawdziwszy gejzer.
sobota, 21 lutego 2009
Sucho dosc!
Jadac z Santiago na polnoc na wlasne oczy moglismy sie przekonac o wplywie zimnego pradu peruwianskiego i mglistej Atacamie (co tyle razy bylo walkowane na lekcjach geografii i wykladach) - jest goraco, przejezdzamy przez tereny pustynne porastane wysokimi, porozczapierzanymi kaktusami. Z lewej strony zamglony Pacyfik i ogromne fale roztrzaskujace sie o skaliste wybrzeze. Z prawej strony gnane wiatrem, nisko zawieszone chmury.
W Calamie musimy wiec spedzic 2 noce, niestety 1 dzien to zamalo, by odwiedzic San Pedro de Atacama. W San Pedro co bardziej wrazliwi turysci moga cierpiec na chorobe wysokosciowa (wioska lezy na wysokosci 4100m n.p.m.). Na pewno warto je odwiedzic: Dolina Ksiezycowa, gejzery, wulkany, salary... ale to innym razem. Poki co wczuwamy sie w klimat pustynnej Calamy. Za dnia goraco, przy zachodzie slonca temperatura drastycznie spada do kilku stopni powyzej zera. Czyste niebo, dookola miasta totalne pustkowie, zadnych roslin. Gdzieniegdzie, podobno, kaktusy saguaro, kolczaste krzewy i inne rosliny, ktorym do przezycia starczy wilgoc czerpana z powietrza.
A sama Calama niewiele ciekawego ma do zaoferowania. Choc miasto jest calkiem duze (150 000 mieszkancow), wart (choc moze i to jest slowo na wyrost) zobaczenia jest tylko glowny plac i pobliski deptak.
środa, 18 lutego 2009
Od Oceanu do Oceanu.
Valparaíso jest najwazniejszym portem Chile. Biedne, z kontrastami, zachwyca architektura, kolorystyka i samym polozeniem. Valparaíso jest miejscem ¨wypadowym¨, do ktorego turysci przyjezdzaja, by pospacerowac waskimi uliczkami wijacymi sie po stokach, odwiedzic najbardziej spektakularnie polozone kawiarenki (widniejace na wszystkich pocztowkach tego regionu), poznac smak portowego miasta. Choc nie jest czyste, jest klimatyczne i ma w sobie to ¨cos¨. W cieniu budynkow leniwie przeciagaja sie koty, wyciagaja sie psy. Gdzieniegdzie straganiki i nawolywania zachecajace do zakupienia orzechow w cukrze, rurek z dulce de leche lub schlodzonych napojow. Zycie sie toczy powoli...
sobota, 14 lutego 2009
Po drugiej stronie Andow.
SANTIAGO DE CHILE
poniedziałek, 9 lutego 2009
Z widokiem na dach obu Ameryk.
sobota, 7 lutego 2009
Bodegas y degustación... czyli Mendozy ciag dalszy.
czwartek, 5 lutego 2009
Z Bariloche do zaglebia argentynskiego wina. MENDOZA!
Plac glowny w San Carlos de Bariloche
Miasto po prostu obcieka czekolada. Na kazdym rogu sklepy ze slodyczami, piekne wystawy, slodkie zapachy... Trzeba miec bardzo duzo silnej woli lub byc niskobudzetowym turysta, aby nie dac sie skusic! Z nami nie jest jeszcze tak zle - skosztowalismy tych slynnych na cala Argentyne wyrobow. Niezle, ale czekoladziarni Wedla nie przebija!
Jezioro Nahuel Huapi i sjesta w promieniach slonecznych...
czwartek, 29 stycznia 2009
El Bolsón - San Carlos de Bariloche.
Z Mario i Alejandro (z polskimi korzeniami) spedzilismy przemily wieczor.
Mozliwe, ze bedziemy jeszcze mieli okazje spotkac sie w Polsce!
Moja ¨bryka¨!
Nastepnego dnia wreszcie udalo nam sie zlapac jakiegos stopa na Ruta 40! Odleglosc nie robila szczegolnego wrazenia (z El Bolsón do Bariloche jest zaledwie 120km - na warunki Argentynskie to mniej niz ¨rzut beretem¨). Wrazenie wywarlo na nas to, ze zatrzymal sie pick-up wiozacy czeresnie. Wiec posrod tych czeresni, z wiatrem szalejacym we wlosach zaczelismy podroz. Rozczarowalismy sie tylko jak kierowca po pewnym czasie (kiedy tylko wspolpasazer wysiadl) zaprosil nas do srodka. Moze i dobrze z drugiej strony...
Do San Carlos de Bariloche dotarlismy bez zadnych niespodzianek- gladko i rowno po asfalcie (ktory polozono tu dopiero niecale 10 lat temu). Miasto zaskoczylo nas wygladem, mimo ze juz bylismy nastawieni na to, co zobaczymy przez przewodniki czy zdjecia z internetu. Ale ono dla nas, po przejechaniu Patagonii z polnocy na poludnie i z powrotem, po prostu nie przypomina Argentyny. Kurort, tlumy turystow, hotel na hotelu, fabryki czekolad, muzea, stylizowany rynek. Wszystko ciagnie turystow do oprozniania portfeli. Bariloche - polozone nad jeziorem Nahuel Huapi, w parku narodowym o tej samej nazwie - rzeczywiscie ma co zaoferowac - dookola jest po prostu pieknie.
niedziela, 25 stycznia 2009
Nabieramy wiatru w smiglo i fruuuu....
czwartek, 22 stycznia 2009
Esquel - Trevelin.
W Esquel spedzamy trzy dni, w miedzyczasie odwiedzamy pobliskie miasteczko Trevelin - goraco polecane w przewodniku Lonely Planet. Wiec pojechalismy - a jakze! Jednak okreslenie Trevelin jako "postcard-pretty" jest chyba nieco przerysowane. Trevelin jest dwa razy wiekszy od Perito Moreno, rzeczywiscie ladniejszy. Widoczny walijski charakter (chyba tylko w trzech - czterech miejscach w miescie, choc klocic sie nie bede, bo w Walii nie bylam, wiec nie wiem!). To, na co warto zwrocic uwage to glowny plac, z ktorego promieniscie rozchodza sie ulice niczym szprychy kola. Jak na miasto argentynskie to naprawde ewenement. Ale juz obok placu zaczyna sie typowa, regularna siatka ulic dzielaca miasto na "bloki". Poza placem warto chociazby zobaczyc kosciolek o walijskim charakterze i jedna - dwie herbaciarnie. W Trevelin spedzilismy pore sjesty. Jak chyba polowa mieszkancow, lezelismy w cieniu wielkich drzew na placu i obserwowalismy jak kilku starszych Argentyczykow gra w pewna gre (przy uzyciu krazkow, blizej nam nie znana) przy dopingu zon.
Nasz nastepny cel, to El Bolsón! Zdominowane w latach 70. przez hippisow.
wtorek, 20 stycznia 2009
Uzupelnienie: Torres del Paine - Perito Moreno.
Wszystko zaczelo sie od chilijskiego Torres del Paine, ktore w miare laskawie przyjelo nas jesli chodzi o warunki pogodowe (czyt. mielismy okazje zobaczyc slawne "torresy" w calej okazalosci, niestety tylko z daleka; z drugiej strony wielu turystow, ktorych spotkalismy do tej pory musialo sie obejsc zdjeciami z internetu lub przewodnika...). Drugiego dnia, kiedy wreszcie doszlismy na punkt widokowy niestety same szczyty zakryly sie chmurami. Nadzieja matka glupich - uparcie siedzielismy na miejscu z 3h. Zrobilo sie zimno, potwornie wietrznie, wiec w malej grocie, pod ogromnym glazem wyczekiwalismy slonca. Slonce bylo, owszem, ale po drugiej stronie doliny - co tez mialo swoje uroki, bo gdy padalo po naszej stronie moglismy podziwiac piekna tecze. A kiedy wyludnilo sie juz do reszty mielismy zaszczyt byc swiadkami urwania sie kawalka skaly, ktory rozsypawszy sie w "drobny" mak wpadl do jeziora pod Torres del Paine. Pogoda pogarszala sie i noc musielismy spedzic w namiocie straznikow Parku Narodowego, poniewaz nasz zaczal znow przeciekac. Jak sie okazalo, namiot straznikow (straznicy spali w chatce) przeciekal jeszcze bardziej. Na drodze do wyjscia z Parku natknelismy sie na jezyk polski. I tak zaczela sie nasza dalsza przygoda...
W Torres del Paine poznalismy pare absolwentow Miedzywydzialowych Studiow Ochrony Srodowiska, ktorym wspaniale znany jest stary, poczciwy budynek WGiSR. Bylo wiec wiele wspolnych tematow. A poza tym, wspolnym tematem byl takze warszawski ´Sklep Podroznika´! Justyna i Michal ze wzgledu na bardzo krotki czas jaki mogli przeznaczyc na urlop wypozyczyli samochod by byc bardziej ´mobilnymi´. Skonczylo sie to tak, ze razem z nimi wyruszylismy z Puerto Natales do Argentyny, w kierunku El Calafate. A w El Calafate - nastawionym w 100% na wyduszenie ostatnich centavos z kieszeni turystow - sklep na sklepie z pamiatkami, z regionalnymi produktami, wszedzie charakterystyczne loga "windstopperow"(co akurat nie powiem, w Patagonii robi kariere), "gore-texow", "vibramow". Podejscie do turysty jako chodzacej kopalni pieniedzy jest okropnie zniechcajace. O czym niestety przekonac sie mozna nie tylko na stacji benzynowej, na ktorej litr benzyny dla obcokrajowcow jest poltora raza drozszy niz dla miejscowych, ale takze przy wjezdzie do Parku Narodowego Los Glaciares... Zaplacilismy 150% ceny biletu wstepu do parku, ktora placili nasi znajomi Niemcy jeden - dwa dni wczesniej. O zmianie ceny nie wiedziala nawet sama Administracja Parku Narodowego Los Glaciares, w ktorej chcielismy otrzymac wyczerpujace informacje, a dziewczyna pobierajaca oplaty za wstep, na pytanie ¿PORQUE? odpowiedziala od niechcenia: "Nie wiem. Bo sie ceny zmieniaja". Chyba Patagonia jest ewenementem na skale swiatowa jesli chodzi o nieprzewidywany wzrost cen. To mocno podcielo nam skrzydla, ale godzine pozniej stanelismy przed czolem lodowca Perito Moreno.
I o wszystkim zapomnielismy... (tak, zapomnielismy ze wzgledu na jego niesamowity wyglad; zdawalo sie, ze po prostu splywa z nieba. I ten blekitny kolor lodu, te przejmujace trzaski wywolywane ciaglym ruchem!)
Z El Calafate, wciaz z Justyna i Michalem przejechalismy do El Chaltèn, na polnocny kraniec Parku Narodowego Los Glaciares. Tutaj tez nasze drogi po dwoch dniach sie rozeszly (ale na pewno splota sie po naszym powrocie do Polski!). El Chaltèn - malenkie, drogie, z pustkami na polkach sklepowych, z internetem o cenie wprost powalajacej, z cudownym widokiem na Fitz Roy'a i spiczaste Cerro Torre. Tak, nawet nie myslelismy, ze bedziemy miec tak dosyc El Chaltèn. Bo kiedy juz mielismy wyjezdzac, kiedy zobaczylismy co mielismy zobaczyc, kiedy czekalismy na poboczu drogi wyjazdowej, probujac zlapac autostop caly dzien (UWAGA, UWAGA! Lapiac stopa na poboczu spotkalismy kolege z geografii!), okazalo sie, ze na dostanie sie tym sposobem w polnocnym kierunku Ruta 40 nie mamy szans.
Ruta Nacional 40. Legendarna, wiodaca przez piekne tereny i...
przeklinana przez autostopowiczow i kierowcow.
Powod? Droga jest szutrowa, w oplakanym stanie. Na najblizszy autobus do Perito Moreno, z ostatnimi dwoma wolnymi miejscami czekalismy 5 dni. Dla urozmaicenia przezywalismy kolejne zagrozenie powodzia w namiocie (plany spania w budce z bankomatem spelzly na niczym kiedy skleilismy sobie worki na smieci robiac z nich pokrowce na mate, spiwor i siebie. Plan zadzialal, bo kiedy juz zapakowani w worki, niczym zapakowane zwloki, lezelismy i czekalismy az zacznie nam przeciekac podloga - przestalo padac! Worki na smieci sprawiaja cuda). El Chaltèn pozegnalo nas 2,5-godzinnym czekaniem na spozniony autokar (patrz zdjecie). Naprawde z ulga stamtad wyjechalismy...
Cudny Fitz Roy. W pelni dnia, noca w swietle Ksiezyca i o wschodzie slonca.
Oczekiwanie na autobus na "dworcu" w El Chaltén. Wygladalismy jak bezdomni, zawinieci w spiwory, palce u stop odpadaly z zimna. Budowa terminala trwa w najlepsze! Konstrukcja budynku stoi, owszem, jest tablica informacyjna, owszem - dane o wykonawcy, o cenie projektu, owszem. Tylko przez 9 dni nie widzielismy zadnego robotnika, ktory by choc cegle przeniosl. Czyli w trzech slowach: siesta, fiesta, mañana.
Nastepnego dnia, po poludniu dojechalismy do miasta Perito Moreno. Miasto to dosyc wybujala nazwa jak na te miejscowosc - 3500 mieszkancow. Wysiadamy z autokaru, akurat pora sjesty. I juz zaczynamy sie zalamywac ze nie pojechalismy od razu dalej... Ani zywej duszy, tylko wiatr szaleje na drogach i sypie pylem po oczach. Idziemy przed siebie w poszukiwaniu jakiegokolwiek campingu. Te ulice takie nijakie, te sklepy takie puste, zakratowane... Marnie wygladac bedzie nasza proba wyjazdu autostopem z tego miejsca. Jesli sie okaze, ze nie ma miejsc w autokarach na najblizsze dni...
Ale to byla tylko chwila slabosci! Zaszlismy do pierwszego napotkanego "pola namiotowego". Ledwo podchodzimy do bramy zbadac sytuacje - niewielki domek, taki prosty i biedny jak wszystkie dookola, z tylu niewielki trawniczek, jakies motory, dwa namioty na krzyz. I nagle wybiega do nas wlasciciel, mowi do nas z taka predkoscia, ze nie jestesmy w stanie nadazyc. Nic prawie nie rozumiemy, nie wiemy o sie dzieje, nie wiemy jak sie znajdujemy w jego kuchni, wyciaga ksiazki pamiatkowe z wpisami polskich turystow, gestykuluje, usmiecha sie. Totalne wariactwo. Taki wlasnie jest Raúl. Raúl, u ktorego spedzilismy dwa nastepne dni, spadl nam z nieba po prostu jak aniol. Goscinnoscia, dobrym sercem, pomoca podniosl na duchu, ze poczulismy sie, jakbysmy dopiero zaczynali podroz, odeszlo zmeczenie, dodal nam energii. Wieczorami recytowal nam swoje wlasne wiersze, czestowal wszystkim, co mial (a mial wlasny ogrodek warzywny, co po prostu bylo dla nas blogoslawienstwem. Szczypiorek, pietruszka, swiezy groszek i salata... ). Kazdemu, kto trafi do Perito Moreno, porzuconemu gdzies posrodku pustkowia w polnocnej czesci prowincji Santa Cruz, z calego serca polecamy zatrzymanie sie na jakis czas na Minicampingu Raùl. Chocby tylko po to, zeby go poznac. Niektorzy powiedza, ze wariat. Moze i zyje troche w swoim swecie, ale jest naprawde wielkim czlowiekiem, o camping dba niesamowicie. Z pewnoscia stwierdzamy, ze po tych dwoch miesiacach to wlasnie Miniamping Raùl byl najczystszym i najbardziej zadbanym miejscem w jakim do tej pory sie znalezlismy. Z Perito Moreno probowalismy lapac stopa do Cueva de las Manos (w gorskich butach bo podobno po Ruta 40 spacerowac moga smiercionosne skorpiony) - jaskini, na scianach ktorej widnieja malowidla sprzed ponad 9000 lat. Niestety. 4h patrzenia pod nogi czy wlasnie niechcacy nie zdepczemy skorpiona i nic. Nikt sie nawet nie zatrzymal. Niestety nie bedzie nam dane obejrzec na wlasne oczy Cueva de las Manos. Jutro jedziemy do Esquel! (Autokarem, bo w ostatniej chwili udalo nam sie kupic na niego bilety - jadac na stopa nie mielibysmy szans).
Z Raùlem na Minicampingu
wtorek, 13 stycznia 2009
Tkwimy pod Fitz Roy´em
poniedziałek, 5 stycznia 2009
Torres del Paine.
czwartek, 1 stycznia 2009
2 0 0 9
Wspolne przygotowania do witania Nowego Roku. Mieszkamy na campingu (choc to mocno wybujale okreslenie - po prostu podworko przed hostelem) Independencia. A na zdjeciu para wlascicieli - Eduardo i Pamela. W Sylwestrowy wieczor mielismy przyjemnosc poznac rodzicow Eduardo - niesamowicie pogodni i przyjazni, rozesmiani tak samo jak syn. Punta Arenas niezbyt hucznie witalo Nowy Rok - po polnocy ulice miasta rozbrzmiewaly dzwiekami syren statkow z portu, po niebie latalo kilka rac. Za to najlepsze zdaje sie imprezy odbywaly sie w kilku mijajacych nas samochodach, ktorych kierowcy wymachujac butelkami szampana pozdrawiali nas na cale gardla! :)